„Krzysiu, miło było Cię tu zobaczyć po tylu latach. Trochę nieśmiało zapytam – czy mnie pamiętasz? I czy chcesz pamiętać? Nazywałam się wtedy Lena K. A może pamiętasz moją suczkę Skierkę? Szpica o kolorze kawy z mlekiem. Pozdrawiam Cię serdecznie. I przepraszam. Lena”.

Przeczytałam napisaną przez siebie wiadomość jeszcze raz i wysłałam ją. Najważniejsze było ostatnie zdanie... Żeby przeprosić, czekałam ponad trzydzieści lat. Dopiero teraz, dzięki Facebookowi stało się to możliwe.

A mogłabym pójść z wami?

W tamte wakacje dopiero co skończyłam 18 lat. Zdałam do klasy maturalnej, czekał mnie rok ciężkiej harówki, mama załatwiła mi więc miejsce na obozie studenckim. Pracowała na uczelni, była organizatorką tego obozu, dlatego mogła umieścić na nim córkę licealistkę. Chyba miała nadzieję, że miesiąc wśród studenckiej braci bardziej zmotywuje mnie do walki o indeks. Na obóz zabrałam swoją ukochaną suczkę Skierkę. I to właśnie ona połączyła mnie z Krzysiem.

Pokochała go od pierwszego wejrzenia. Krzysiek nigdy nie miał psa, choć zawsze o tym marzył. Wychował się w czeskiej Pradze, gdzie jego rodzice delegowani byli na placówkę. Tam skończył szkołę, ale już na studia przyjechał do Polski. W Warszawie mieszkał u ciotki, nie mógł więc sobie pozwolić na zwierzaka.

Skierka nie odstępowała go na krok. Spośród tylu uczestników obozu jego właśnie wybrała sobie na nowego pana. To się nazywa mieć nosa! Był bardzo przystojny, miał najpiękniejszy uśmiech, jaki widziałam, nieśmiałe spojrzenie błękitnych oczu, do tego był zrównoważony, inteligentny i dowcipny. Nie wiem, czy akurat te walory doceniła suczka, ale na pewno dostrzegłam je ja. I to już na samym początku, gdy podszedł i zapytał:

– Czy pożyczyłabyś mi psa na długi spacer? Chciałbym pójść wzdłuż jeziora, aż do skarpy. Z psem nie będę się czuł tak samotny…

– A mogłabym pójść z wami? Obiecuję, że nie będę przeszkadzać.

Zobacz także:

Roześmialiśmy się, a suczka wpatrzona w Krzysztofa, machała ogonem i kręciła się wokół niego, bo słowo „spacer” należało do jej ulubionych.

Był mądry za nas oboje

Po dwóch tygodniach obie byłyśmy w Krzysiu zakochane. To była moja pierwsza miłość. Romantyczna, taka, o jakiej marzy każda dziewczyna. No i ta sceneria… Obozowisko w środku mazurskiego lasu, nad samym jeziorem, wieczory przy ognisku, spacery przy księżycu. Pierwsze niewinne pocałunki. Stawaliśmy się sobie coraz bliżsi. Jednak mimo że oboje byliśmy już dorośli, wciąż nie przekraczaliśmy granicy intymności, dzięki której nasz związek byłby spełniony. Bałam się, że jeśli posuniemy się o krok za daleko, konsekwencje skomplikują nam życie. Pragnęłam Krzysztofa, chciałam, żeby był moim pierwszym mężczyzną, ale marzyłam też, by stało się to, gdy oboje będziemy gotowi. Uszanował moją decyzję, zarówno wtedy na obozie, jak i później.

Po obozie wróciliśmy do Warszawy. Zostały już tylko dwa tygodnie wakacji. Zabrałam Krzysztofa na działkę do rodziców. Byli nim zachwyceni. We wrześniu zaczął się rok szkolny, wzięłam się za naukę. Było mi tym łatwiej, że Krzyś pojechał do Pragi, do swoich bliskich. Tęskniłam za nim. Nie było wtedy telefonów komórkowych, internetu... Codziennie zaglądałam do skrzynki pocztowej, czekając na kartki i listy, pierwsza biegłam do telefonu, gdy usłyszałam dźwięk dzwonka.

Krzysztof dzwonił codziennie. Przysyłał też kartki pocztowe. Zaczynały się od słowa „Ahoj!”. Wreszcie przyjechał. Przywiózł czeskie piwo dla mojego taty, czym jeszcze bardziej zaskarbił sobie jego sympatię, mamie i mnie kwiaty, a Skierce piłeczkę. Mojej dziesięcioletniej siostrze wręczył czekoladę, a ta zamiast podziękować, chwyciła smakołyk i wybiegła z pokoju ze śpiewem na ustach: „I przyszedł Józio, i przyniósł pączki, całuję rączki, całuję rączki”. Śmialiśmy się, zadziwieni, skąd taka małolata zna piosenki z przedwojennych filmów i na dodatek wie, jak je uszczypliwie wykorzystać.

W październiku zaczęły się zajęcia na uczelni, nie mogliśmy więc spędzać ze sobą tyle czasu, ile byśmy chcieli. Oboje musieliśmy się uczyć. Klasa maturalna to nie przelewki. Popołudnia spędzałam więc nad książkami. Krzysztof nie zrażał się tym, że mam mało czasu, przychodził niemal codziennie, siadał w fotelu i godzinami patrzył na mnie, nie odzywając się ani słowem. Często przynosił jakieś grube uczelniane tomiska i czytał, robił notatki, przygotowywał się do zajęć. Chciał być blisko mnie. Późnym wieczorem wracał do ciotki, a ranki spędzaliśmy każde we własnej szkole. Rodzice nie musieli się martwić o to, że ich zakochana córka nie zda egzaminów.

Krzysztof był mądry za nas oboje. Najpierw nauka, potem rozrywki. Tłumaczył mi matmę i fizykę, odpytywał z historii. Przychodził też pod szkołę, brał moją torbę z książkami i objęci, zakochani razem wracaliśmy do domu. Koleżanki zazdrościły mi przystojnego chłopaka, który na dodatek jest studentem, a nauczyciele baczniej mi się przyglądali i częściej odpytywali z zadanych lekcji.

To kompletny brak empatii

Mijały miesiące. Zbliżała się studniówka. Dziewczynom pozwolono przyjść ze swoimi chłopakami. Nie mogłam się doczekać. Wyobrażałam sobie, jaką piękną będziemy parą... Krzysiek na kilka dni przed balem pojechał do Pragi. Jak twierdził, miał tam garnitur i całą resztę ekwipunku eleganckiego mężczyzny. Jednak w dniu studniówki nie pojawił się.  Dzień wcześniej zadzwonił:

– Lenko, kochanie, bardzo cię przepraszam, ale nie przyjadę. Nie mogę. Stało się coś ważnego, złego, zatrzymały mnie sprawy rodzinne. To nie jest rozmowa na telefon, gdy wrócę, wszystko ci wyjaśnię.

Byłam wściekła jak osa. Słyszałam w jego głosie żal, zdenerwowanie, ale nie przyjmowałam tego do wiadomości. Jakie problemy mogą być ważniejsze od studniówki, którą się ma raz w życiu (o ile oczywiście zda się maturę)?!

W szkole najadłam się wstydu. Książę z bajki nie zjawił się, koleżanki pytały, dlaczego jestem sama? Z troską w głosie podsuwały mi scenariusze, np. studniówka w Czechosłowacji. Raz w miesiącu tam wyjeżdżał, może ma nas dwie? Polską Lenę i czeską Janę? Te małe złośliwości były jak ziarno, które zakiełkowało na podatnym gruncie. Przypomniało mi się, że ostatnim razem Krzysiek przywiózł mi z Pragi prezent, wisiorek – skórzane buciki na rzemyku. Buciki to symbol rozstania. Chciał mi w delikatny sposób coś przekazać?

Wyjazd Krzysztofa tym razem mocno się przedłużał. Nakręcałam się, wyobrażałam sobie, że gdy wróci, powie mi prawdę o swojej Czeszce i odejdzie. Bardzo go kochałam, bałam się tej rozmowy. „Nie pozwolę się rzucić. Nie zasługuję na to, nie będę po nim płakać” – myślałam. Zawsze byłam bardzo ambitna. Postanowiłam, że wyprzedzę cios i pierwsza mu powiem, że wszystko skończone. Będzie mnie mniej bolało. Jeśli Krzysiek kocha, to o mnie powalczy, jeżeli zaś woli tamtą, trudno. Na pewno wkrótce poznam lepszych, przystojniejszych, wierniejszych…

Tego pamiętnego popołudnia, kiedy zadzwonił telefon, nie podbiegłam do aparatu jak dawniej. Odebrała mama i podała mi słuchawkę.

– Przyjechałem, kochanie, kiedy się zobaczymy? – usłyszałam jego radosny głos.

Rozzłościł mnie, bo wierzyłam w wymyśloną przez siebie wersję wydarzeń i jego zachowanie wydawało mi się szczytem hipokryzji.

– Nigdy się nie zobaczymy. Nie przychodź do mnie więcej – powiedziałam.

– Dlaczego, co się stało?! – zapytał zaskoczony i chyba przestraszony.

– Nie chcę cię więcej widzieć i proszę, nie dzwoń już do mnie.

Odłożyłam słuchawkę. Odwróciłam się i w tym momencie zobaczyłam mamę. Stała w drzwiach kuchni, patrzyła na mnie i z niedowierzaniem kręciła głową.

– Córeczko, nie wiem, co między wami zaszło, ale tak się ludzie nie rozstają. Nie przez telefon! Trzeba porozmawiać, dać szansę się wytłumaczyć. A jeśli nie zawinił, tylko ci się znudził, to tym bardziej! To kompletny brak empatii i… kultury. Wstyd mi za ciebie.

Nie umiałam go docenić

Zrobiło mi się głupio. Pomyślałam, że Krzysiek i tak na pewno jeszcze zadzwoni, wtedy umówimy się, powiem, jakie mam wątpliwości, a on wystraszony, że może mnie stracić, rozstanie się z Czeszką. Jednak mijały dni, a on nie dzwonił. Też był ambitny. A może zabolało go bardziej, niż mogłam to sobie wyobrazić…

Tęskniłam za Krzysiem. O tym, jak bardzo go kocham, przekonałam się za późno. Głupia ambicja i wstyd nie pozwalały mi wykonać pierwszego kroku, przeprosić. Miałam nadzieję, że niedługo spotkamy się na uczelni. Co prawda zdawałam na inny wydział, ale to ten sam gmach, a chłopak to nie igła w stogu siana.

Rozpoczął się nowy rok akademicki. Stałam roześmiana przed aulą wykładową, otoczona wianuszkiem kolegów i wtedy go zobaczyłam. Stał pod oknem i przyglądał mi się. Speszona odwróciłam wzrok, w pierwszej chwili udałam, że go nie widzę. Gdy po chwili opanowałam zdenerwowanie i skierowałam się w jego w stronę, już go nie było. Nie wiedziałam, że los dał mi wtedy ostatnią szansę.

Tego samego dnia poszłam do dziekanatu jego wydziału, żeby się dowiedzieć, gdzie i kiedy mogę go spotkać.

– Pan Krzysztof już u nas nie studiuje. Przeniósł się do Pragi – usłyszałam.

Spotkałam też kolegę z jego roku, z którym byliśmy na obozie. Powiedział, że Krzysiek był załamany rozstaniem. Nie rozumiał, czemu go rzuciłam. Nie potrafił żyć w tym samym mieście co ja i wyjechał do Czechosłowacji. Mówił, że już nie wróci. Dopiero wtedy zrozumiałam, jaką wyrządziłam mu krzywdę. Z głupoty. Zdałam sobie też sprawę, że straciłam z nim kontakt na zawsze. Nie znałam adresu jego rodziny w Pradze, nie znałam też adresu ani nazwiska jego ciotki. Dzwoniłam do niej, ale jej telefon milczał.

Wiele lat później zdałam sobie sprawę, że najbardziej wartościowy mężczyzna trafił mi się na samym początku. Był pierwszy i pewnie dlatego nie umiałam go docenić. Był też jedynym, z którym postąpiłam tak niegodnie. Nauczka, jaką dostałam, zaprocentowała tym, że już nigdy nikogo bliskiego tak nie potraktowałam. Kilka razy musiałam się rozstać, ale robiłam to w cywilizowany sposób. Dzięki temu wśród moich byłych nie mam wrogów, a z niektórymi nawet się przyjaźnię.

Przez długie lata męczyły mnie wyrzuty sumienia, widziałam smutne oczy Krzysztofa, jego nieśmiały uśmiech, słyszałam słowa „dlaczego, co się stało?”. Szukałam z nim kontaktu. Chciałam przeprosić. To stało się moją obsesją. Nadzieję przyniósł internet. Co jakiś czas wrzucałam w Google nazwisko i imię, ale na próżno. Jakby nie istniał.

To musi być znak

Mijały lata. Wyszłam za mąż, rozwiodłam się. Życie toczyło się swoim trybem. Tak jak większość moich znajomych, założyłam konto na Facebooku. Pewnego dnia wpisałam w wyszukiwarkę portalu nazwisko Krzysia i… wreszcie pojawił się. Ze zdjęcia patrzył na mnie ten sam chłopak! Nieśmiały uśmiech, błękitne oczy... „To niemożliwe, po tylu latach nie może przecież tak samo wyglądać” – pomyślałam i dokładniej obejrzałam facebookowy profil Krzysztofa. To nie był on, choć podobieństwo było niesamowite. I wówczas, trochę niżej, wśród jego znajomych znalazłam zdjęcie i profil ojca owego chłopaka. Dopiero ten mężczyzna okazał się „moim” Krzysiem. Nie miałam wątpliwości. Okazało się, że mieszka w Pradze. Nadal wygląda świetnie. Posiwiał, troszkę się zaokrąglił, na twarzy pojawiły się zmarszczki. Zrobiło mi się przykro. Zrozumiałam, że nie tylko jego skrzywdziłam, ale także siebie. Na własne życzenie odrzuciłam kiedyś miłość najbardziej wartościowego mężczyzny. Teraz mogę już tylko go przeprosić, i cieszyć się, że los pozwolił mi choć na tyle.

Napisałam wiadomość i wysłałam. Czekałam niecierpliwie, odpowiedzi jednak nie było. Ani tego dnia, ani następnego. Czego się spodziewałam? Rozgrzeszenia? Przebaczenia? Może już dawno o mnie zapomniał, a może chce mnie ukarać obojętnością? Chyba najbardziej zabolałby mnie brak jakiejkolwiek odpowiedzi. To znaczyłoby, że jestem dla Krzysztofa nikim. Człowiekiem, którego nie chce znać. No cóż, należy mi się. Najważniejsze, że przeprosiny dotarły. A może jednak nie dotarły? Może powinnam jeszcze raz napisać? Nie! Trzeba mieć ambicję.

Z takim twardym postanowieniem na kilka dni pojechałam na Mazury. Rankiem wybrałam się z psem na spacer po puszczy. W pewnym momencie na leśnej drodze niespodziewanie pojawili się rowerzyści. Była to duża, zorganizowana grupa, mieli kaski ochronne, ekwipunek. Skąd się wzięli w środku lasu? Nie wiedzie tędy żaden szlak. Nagle któryś z rowerzystów odezwał się do mnie po czesku: Ahoj! Zdziwiona odpowiedziałam: Ahoj! Potem druga i trzecia osoba mówiła „Ahoj!” i machała na powitanie ręką.

– Skąd jesteście? – zapytałam.

– Z Pragi – ktoś odpowiedział…

Zaczęłam się śmiać. Spotkać tylu Czechów w mazurskim lesie, to musi być znak. A skoro tak, to schowam ambicję do kieszeni i napiszę do Krzysztofa jeszcze raz, że chciałabym wyjaśnić i przeprosić. I z nadzieją będę czekać na odpowiedź. Nawet gdyby to miało trwać wieczność.