Reklama

0 powodach, dla których rodzicom się wydaje, że wspólne granie w gry planszowe niewiele wniesie w ich rodzinne życie albo że jest wręcz stratą czasu, słyszałam wiele. Każdy z argumentów da się obalić – przekonuje psycholog Dorota Zawadzka. – Nie robimy tego, bo nam się nie chce, po prostu. I nie uwierzy pani, dlaczego jeszcze – dodaje. – Bo my, dorośli, często nie wyobrażamy sobie, żeby nasze dzieci w jakichkolwiek okolicznościach, nawet zabawy, były od nas… lepsze. Więc jeśli już zdecydujemy się z nimi zagrać, automatycznie wchodzimy w rolę zrzędzącego nauczyciela, zamiast zejść na chwilę do pozycji partnera. Mamy z tym problem. Kiedy spotykam się z całymi grupami rodziców i pytam: „Kto z państwa chciałby, aby jego dziecko było od niego głupsze”, nikt nie podnosi ręki. Więc dopytuję: „Dlaczego w takim razie w domowym zaciszu permanentnie w taki sposób rozkładacie siły?”. Nawet w zabawie – opowiada Dorota Zawadzka i z uśmiechem, ale grożąc palcem, każe grać!
Namawiamy do wspólnego grania, bo... lepszy rydz niż nic? I skoro dzisiejsi rodzice z zasady nie mają czasu, siły i energii na wychowywanie, czytanie, rozmawianie, to niech chociaż raz w tygodniu rzucą razem z dzieckiem kostką?
Dorota Zawadzka: Po pierwsze, jedno drugiego nie powinno wykluczać, to nie ma być albo-albo, na wygodnictwo rodziców nie będzie mojego przyzwolenia. Z tym brakiem czasu to trochę mit. Kiedy rozmawiam z rodzicami, okazuje się, że po powrocie z pracy jest miejsce na godzinną dyskusję przez telefon, oglądanie telewizji, kłócenie się… A można ugotować obiad na dwa dni, odkurzać nie trzeba codziennie. Wie pani, ile czasu każdego popołudnia zajmuje wykrzykiwanie na dziecko, że jeszcze nie zostały zrobione lekcje, że w pokoju bałagan, a chomik ma brudną klatkę? Zrzędzenie jest stratą cennych minut i trwonieniem energii. Obu stron. Czytanie, o którym pani wspomniała, to zwykle czynność wieczorna, wyciszająca. Wspólne granie to czas ścierania się bardzo silnych emocji. Ale tym razem w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Naprawdę nie zdajemy sobie sprawy, ile możemy za pomocą tej przysłowiowej kostki ugrać.
To znaczy właśnie wychowywać?
Dorota Zawadzka: Tak! Często słyszę: „Moje dziecko wpada do domu, łaskawie zje lub nie obiad, który przygotowałam w nocy, idzie do siebie i trzaska drzwiami”. Pytam wtedy: „A co ty masz dla niego po tej drugiej stronie?”. Bo twoje dziecko za drzwiami swojego pokoju ma różne rozrywki: wirtualnych kolegów, swoją muzykę, ma tam życie. Znajdź więc coś, co je zza tych drzwi wyciągnie, będzie atrakcyjne. Musisz przygotować ofertę. A wiedza rodziców dotycząca tego, co taki jeden wspólny wieczór grania w tygodniu może dać, jest żadna. Podobnie jak wiedza dotycząca samych gier, które są dostępne. Kończy się ona na chińczyku! A gier jest w tej chwili kilkaset. Dla maluchów, dla starszych dzieci, dla chłopców, dla dziewczynek, przygodowych, strategicznych, logicznych, słownych, bezsłownych – a każda z nich czegoś uczy, coś daje. Wystarczy tylko zadać sobie odrobinę trudu. Wada tych gier polega na trudności przebrnięcia przez skomplikowane instrukcje, to nas wkurza. I odstrasza. Rozumiem, sama miewam takie odczucia. Ale wystarczy wybrać się do dobrego sklepu z zabawkami, a tam fachowiec-pasjonat, któremu świecą się oczy, nie tylko wytłumaczy nam, jak grać, ale nawet zagra z nami! Potem taka zabawa przenosi się już metodą domina. To wciąga, rozwija, buduje więzi. Dawniej ktoś siadał przy fortepianie, a reszta rodziny zasiadała dookoła i słuchała muzyki. Potem były długie rozmowy. Kiedyś babki, matki i córki wspólnie szyły, haftowały, darły pierze. Z dziećmi robiło się pisanki, własnoręcznie przygotowywało ozdoby na choinkę. W tej chwili nie ma już tego nawyku robienia czegoś razem. A ten brak bardzo wiele nam odbiera. I dotyczy to wszelakich relacji: partnerskich, przyjacielskich, ale te dziecko–rodzic są tu kluczowe. Jeżdżę po domach i tłumaczę rodzicom, że takie rodzinne narady – przegadywanie, co dla kogo jest ważne, co kto robi w przyszłym tygodniu, kto ma jaki problem, czego się boi, co zaprząta jego myśli – to wielka wartość. I widzę, że ze znajdowaniem czasu i sposobu na takie debaty jest duży problem. A to wszystko można zrobić, właśnie grając. I dodatkowo w takich okolicznościach nie jest to wymuszone, dzieje się mimochodem, przypadkiem. Słyszę od matek: „Dowiedziałam się tylu rzeczy o moim dziecku, ja jej/jego w ogóle nie znam”. Przy takim wspólnym graniu pojawiają się emocje, o które byśmy siebie nie podejrzewali, kłopoty, o jakich nie mamy pojęcia. Dzieci są skryte, nie chcą o sobie mówić. W czasie gry niepostrzeżenie padają wyznania, poznajemy język, jakim posługuje się nasze dziecko. Ono bezboleśnie wpuszcza nas w swój świat. Jest bardzo fajna gra Życie, tam dokonujemy wyborów. Decydujemy, czy idziemy na studia, czy chcielibyśmy mieć dzieci. I mamy punkt wyjścia. W obie strony. Mama, która jest urzędnikiem, w grze decyduje, że nie idzie na studia, tylko wybiera karierę piosenkarki. Gwarantuję, że dziecko zapyta: „Mamo, to ty chciałabyś śpiewać?”. Czy to nie jest fajny moment, żeby córce/ /synowi opowiedzieć coś o sobie? Przy grach dowiadujemy się, co dziecko myśli, ale też jak rozumuje, czy jest spostrzegawcze, tolerancyjne, sprawne, czy wyciąga wnioski, co się dla niego liczy, poznajemy jego predyspozycje, widzimy, gdzie są braki, a w czym jest świetne. To wiedza, która pomaga nam mądrze nim pokierować. Jedno dziecko przy scrabble’ach będzie układało słowa tak, aby zdobyć jak najwięcej punktów, inne będzie szukać ładnego słowa. Sprawdzimy zakres słownictwa, ale też co dla dziecka się liczy. My nie znamy jego języka, często nie rozumiemy, co ono do nas mówi.
A to nie jest normalne, że każde pokolenie mówi swoim „narzeczem”?
Dorota Zawadzka: Normalne, tylko że potem ciężko się nam dogadać. A jak od czasu do czasu zagramy razem na przykład w Tabu, będziemy wiedzieć, co nasze dziecko ma na myśli, mówiąc: „Muszę to jeszcze trochę porozkminiać”. Tabu polega na tym, aby za pomocą kilku różnych słów naprowadzić na jedno, widniejące na kartce. Szybko nauczymy się w ten sposób, co oznaczają określone słowa, zwroty czy gesty, których nastolatek używa. Następnego dnia, kiedy przyjdzie ze szkoły, zrozumiemy się lepiej. Stanie się to w sposób naturalny. Bo pewnie, że ze zbliżania się do siebie na siłę nic nie wyniknie, poza ewentualnym buntem, ale kiedy robi się to umiejętnie, mądrze, dzieją się cuda.
Dla takiego nastolatka to nie jest obciach spędzać wieczory z rodzicami, grając w Monopoly?
Dorota Zawadzka: No właśnie tak nam się wydaje, gdyż takie sygnały zazwyczaj płyną do nas na co dzień od naszego dziecka. Bo ono tego wprost nie powie. Jednak ostatnio przeprowadzone badania pokazały coś zupełnie innego. Nastolatki, pytane o wymarzone sposoby spędzania wolnego czasu, w pierwszej trójce wymieniały chęć robienia czegoś z rodzicami! Znam przypadki, kiedy do takich rodzinnych drużyn, do takich domów, w których jest zwyczaj wspólnej zabawy, garną się kumple syna z podwórka. Żalą się, że u nich w domu nie ma takich rytuałów, i pytają, czy mogą się podłączyć. Tylko trzeba się w to szczerze zaangażować. Raz od pewnej matki usłyszałam: „Co to za wygłupy z tymi wieczorami gier rodzinnych? Ja tu się zmuszam, zmęczona po całym dniu siadam do tej gry, a moje dziecko po piętnastu minutach mówi: »Dajmy sobie spokój, mamo«”. Tłumaczę, że kiedy siadamy na siłę i od niechcenia rzucamy kostką, jednocześnie mieszając w garnku zupę czy odbierając telefon od wypłakującej się przyjaciółki, nasze dziecko doskonale czuje sztuczność tej sytuacji. I ani nie będzie chciało grać, ani tym bardziej przy takiej grze przed nami się nie otworzy.
Granie to jest też nauka radzenia sobie z sukcesami i porażkami w życiu. Umiejętności nabyte w taki sposób da się przenieść do rzeczywistego świata?
Dorota Zawadzka: Wie pani, ludziom nie chce się wierzyć, ale to się przekłada naprawdę na wszystko. Również w życiu dorosłych ludzi. Pamiętam, jak mój znajomy kiedyś do pracy, na taki dwutygodniowy wyjazdowy plan zdjęciowy, zabrał gry planszowe. Pierwszego dnia, kiedy powiedział wieczorem: „Gramy?”, patrzyliśmy na niego z dużym zdziwieniem. Po kilku dniach sami przychodziliśmy z pytaniem: „Gramy?”. To zmienia kulturę spędzania czasu. Zamiast palić, pić i sprzeczać się o politykę, jak to mamy w zwyczaju, ludzie siedzą z pionkami i… wypiekami na twarzy. Dziwimy się, że dzieci się denerwują, gdy ktoś stanie na ich polu. Żeby pani zobaczyła, co dzieje się ze spokojnym, wyważonym maklerem giełdowym, kiedy przegrywa! Jak czasem patrzę – bo sama już jestem pasjonatką gier planszowych – na reakcje dorosłych, światłych ludzi, to myślę, że powinno się wprowadzić obowiązek grania z dziećmi. To naprawdę uczy cierpliwości, pokory i umiejętności bycia drugim czy nawet czasem tym ostatnim. Najlepiej zacząć grać, kiedy dzieci są małe, i wyrabiać w nich dobre nawyki w radzeniu sobie z emocjami.
Ale też nigdy nie jest za późno.
Dorota Zawadzka: Zdecydowanie nie jest! Spokojnie można zacząć grać z nastolatkiem. I zapewniam, że nawet wspomnianemu maklerowi taki trening nie zaszkodzi…
A konkretnie – gdy widzimy, że nasze kilkuletnie dziecko dostaje histerii, bo przegrywa, jak powinniśmy wytłumaczyć mu całą sytuację?
Dorota Zawadzka: Przede wszystkim, tak jak pani powiedziała, najpierw trzeba mu wytłumaczyć, co się z nim dzieje. Bo takie małe dziecko po prostu nie rozumie swoich emocji, nie umie ich nazywać i rozpoznawać. Zapytajmy więc, dlaczego płacze, krzyczy. To jest proces. W domu mojej przyjaciółki wprowadziłyśmy na początku grania zasadę, że wygrywa dziecko, które w danej serii najwięcej razy przegra. Wtedy dostaje dużą kropę, zapisujemy ją na lodówce i po obiedzie są lody. Bo histeria przy przegrywaniu była potworna. Po jakimś czasie tę zasadę należało odwrócić, ale najpierw najważniejsze było oswojenie z przegraną. Zawsze powtarzam: wygrana nas niczego nie uczy. Przegrana, nawet w grze planszowej – wiele. To takie łagodne wchodzenie w rzeczywistość, która składa się przecież także z niepowodzeń. Im wcześniej się o tym przekonamy, tym lepiej. A jeśli można to robić, bawiąc się…

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama