Nareszcie cieszę się, że jestem mamą
Cztery lata czekała na spełnienie swojego największego marzenia. Po kuracji hormonalnej na świat przyszły bliźniaczki. O takim wydarzeniu mówi się, że to podwójne szczęście, ale mama szczęśliwa nie była. Dopadła ją depresja poporodowa. Ewa Stępniak z Warszawy zwalczyła ją dzięki pomocy męża i wsparciu przyjaciółki.
- Irena Szaczkus, Naj
Będziemy bawić się w basen – zarządza trzyletnia Emma a jej – także trzyletnia – siostrzyczka Iga szybko podchwytuje ten pomysł. Dziewczynki biorą za rogi niebieską wielką chustę i „robią fale”. – To uroczy wiek, tak mogłoby już zostać – 33-letnia Ewa uśmiecha się, obserwując zabawę córeczek. W pokoju panuje idealny porządek: książki leżą w kąciku, zabawki na półkach. Na szafie – kilka zdjęć w ramkach. Nie ma tam fotek z okresu niemowlęctwa bliźniaczek. Fotografie są w komputerze, Ewie nie przyszło do głowy, by zrobić odbitki i oprawić je w ramki. Nie chce, by przypominały czas trudny do przetrwania.
– Tak długo czekałam i tyle łez wylałam z żalu, że wszyscy znajomi mają dzieci, a ja wciąż nie... Mój mąż Igor nie był tak zakręcony na tym punkcie, ale zgadzał się, że skoro są problemy z poczęciem dziecka, trzeba podjąć leczenie. Kiedy po półtorarocznej kuracji badanie USG wykazało, że będzie nie jedno, ale dwoje, wieczorem przyniósł do domu dwie butelki szampana. Wyczułam jednak, że trochę jest przestraszony perspektywą pojawienia się maluchów. Po prostu miał więcej wyobraźni niż ja i przewidywał, że łatwo nie będzie.
Było gorzej i gorzej...
A Ewa była w siódmym niebie. Nie mogła doczekać się podwójnego macierzyństwa. Euforia nie mijała nawet wtedy, gdy dopadały ją mdłości i wymioty. Emma i Iga przyszły na świat 27 grudnia 2005 roku za pomocą cesarskiego cięcia. Ewa odczuła to jako dwa szarpnięcia. Radość z podwójnych narodzin trwała chwilę. Potem... Potem było coraz gorzej. – Dzieci wciąż płakały: razem albo na zmianę. I choć w szpitalu mieliśmy wynajętą położną, wróciłam do domu tak przemęczona, że już pierwszego dnia zemdlałam. Na szczęście Igor wziął trzy tygodnie urlopu i mógł trochę odciążyć mnie w obowiązkach. No i dobrze, że dzisiaj są pampersy i rozpuszczalne mleko. Miałam mało pokarmu i trzeba było dożywiać dziewczynki butelką. Są kobiety, które czerpią wiele radości z tego, że karmią piersią swoje nowo narodzone dzieci. Ale są też takie, dla których to psychiczny dyskomfort – tak to odbierała właśnie Ewa. – Czułam się jak dojna krowa – mówi wprost.
Z poczuciem winy
Coraz bardziej popadała w przygnębienie i zamiast cieszyć się, że wreszcie jest mamą, wciąż zalewała się łzami. Siedziała z dziećmi w pokoju na pięterku i tylko je karmiła, przewijała albo huśtała. – Były jak dwa wyjące zawiniątka, z którymi nie miałam żadnego kontaktu. Tak je odbierałam, popadając w coraz większą depresję. Nie widziałam przed sobą nic, tylko ścianę nie do pokonania. To wszystko było dla mnie takie dołujące... Igor, widząc co się dzieje, po swojemu próbował mi pomóc. To twardy, męski facet, więc nie miałam szans, by wypłakiwać się mu w mankiet. Przyjął inną metodę walki z moją depresją. Codziennie, mimo że się opierałam, zmuszał mnie do wyjścia z domu na dwudziestominutowy spacer. To mnie ratowało, bo widziałam, że jest jeszcze inny świat poza tym zamkniętym w dziecięcym pokoju. Ewa przyznaje, że litując się nad sobą, żyła z poczuciem winy. – Jezu, jaką ja jestem wyrodną matką – nieraz myślałam. – Wydzwaniałam do koleżanek, które wcześniej urodziły swoje dzieci. Chyba szukałam u nich pomocy, ale one czegoś takiego nie przeżyły i nie zawsze potrafi ły zrozumieć, o co mi chodzi. Tak naprawdę wsparła mnie dopiero moja przyjaciółka Justyna. Miała już wtedy trochę odchowane dziecko i znajdowała czas, żeby ze mną dłużej porozmawiać. To ona poradziła mi, żeby wyznaczyć sobie kilka terminów, do których muszę dotrwać: trzy miesiące, pół roku, rok...
W końcu przełom!
Ewie trudno było uwierzyć, że coś, kiedyś się zmieni. Przecież każdy kolejny dzień podobny był do poprzedniego. Nadal nie widziała światełka w tunelu, ale rozmowy z przyjaciółką okazały się potrzebne. Kiedy dziewczynki skończyły trzy miesiące, Stępniakowie postanowili wyjechać na cztery dni do Zakopanego. – Dla mnie to było ważne wydarzenie. Szaleństwa na desce snowboardowej uświadomiły mi, że jestem wciąż tą samą Ewą. Mam swoje potrzeby i pasje. Przyjechałam do domu silniejsza, chociaż nadal nie mogłam pogodzić się z tym, że nie wracam do pracy w klubie tenisowym, który kiedyś prowadziłam. A gdy powtarzałam sobie, że przecież tego chciałam, myślałam o sobie sprzed narodzin dzieci jako o kimś innym. Z czasem uczucie przygnębienia i beznadziei zaczęło się zmniejszać. Ewa coraz lepiej radziła sobie ze smutkiem. Jednak pierwsze ważne wydarzenia związane z rozwojem dzieci umknęły jej uwadze. Ewa nie potrafi powiedzieć, kiedy jej córeczki zaczęły się uśmiechać. I czy ten pierwszy uśmiech należał do Emmy czy Igi. – Natomiast doskonale pamiętam, gdy zaczęły chodzić. Ta ich samodzielność spowodowała u mnie uczuciowy przełom. Tym bardziej, że już można było się z nimi dogadać. Teraz dziewczynki, którym buzie dosłownie się nie zamykają, zasypują swoją mamę tysiącem pytań, na które Ewa cierpliwie odpowiada. I za każdym razem podziwia dociekliwość trzylatek. – Jakie one są mądre. I takie kochane – wzrusza się dopiero teraz, w pełni przeżywając podwójne szczęście.