Miałam za czasów szkolnych dwóch adoratorów. Jednym z nich był Robert, syn zamożnych rodziców, który już w liceum jeździł samochodem i czasem proponował przejażdżkę. Drugim był Bronek, syn piekarza. Ten, gdy wracałam ze szkoły, lubił towarzyszyć mi na swoim  rowerze. Krążył wokół, tarasował drogę, kluczył i wygadywał zabawne rzeczy. Nadałam im przezwiska: Robert – „Samochód” i Bronek – „Rower”. „Rowera” wolałam, za uśmiech i pogodę ducha. „Samochód” był poważny i bardzo ambitny. Ludzie mówili, że daleko zajdzie. Pochlebiało mi więc, że się mną interesuje.

Żeby nie zrodziły się podejrzenia

Potem wyjechałam na cztery lata na studia do miasta. Rzadko przyjeżdżałam stamtąd do domu, bo mało było na to pieniędzy. Jakieś plotki o moich adoratorach do mnie dochodziły, ale nie za bardzo się nimi interesowałam. Miałam nadzieję zostać po studiach w mieście. Ale gdy je skończyłam – technologię żywienia – okazało się, że pracy tam dla mnie nie ma. Musiałam wrócić do rodziny.

Od razu wpadłam w objęcia „Samochoda”. Spotkałam go parę dni po powrocie i było tak, jakby na mnie czekał. Zaprosił mnie na przejażdżkę autem jeszcze szykowniejszym niż kiedyś. Okazało się, że faktycznie daleko zaszedł. Mimo młodego wieku został wysokim urzędnikiem w powiecie i ważnym działaczem jednego z ugrupowań politycznych naszego regionu. Zmarł wprawdzie jego bogaty ojciec, który mu bardzo pomagał, ale sam Robert umiał już zadbać o swoje zbytkowne potrzeby. Jego nowo wybudowany dom ludzie nazywali „rezydencją”. Więc gdy mnie tam zaprosił, skwapliwie zgodziłam się go odwiedzić. Dom rzeczywiście był imponujący. Oprowadzając mnie, Robert z satysfakcją obserwował, jakie wrażenie robi na mnie jego dom.

Gdy kilka tygodni później wyznał mi, że czekał na mnie i marzy, abym dzieliła z nim życie, poczułam jednocześnie dumę i rozterkę. Byłam już wtedy po spotkaniu z tym drugim, z „Rowerem” – Bronkiem, który też przyjął mnie ciepło, ale on nadal jeździł skromnym jednośladem... Robert mówił o nim z lekceważeniem: „ten chłopina zawsze będzie tylko mielił ciasto na bułki”. Byłam po studiach, miałam ambicje, i myślałam podobnie do Roberta. Dlatego Bronka przyjęłam z dużą rezerwą.

Nie można mieć wszystkiego

Była wprawdzie i druga strona: Bronek o wiele bardziej mi się podobał – był wysportowany, przystojny, o wiele efektowniejszy od Roberta, który zaczął już trochę łysieć i wyhodował sobie mały brzuszek. Ale „Samochód” wbijał mnie w dumę, a – „Rower” – niczym nie potrafił zaimponować.

Ostatecznie postanowiłam spotykać się z Robertem, który uchodził za najlepszą partię w powiecie. Nie przeszkodziła mi nawet przypadkiem zasłyszana opinia, że on chce się żenić dla kariery, bo poważny polityk musi mieć żonę, żeby u wyborców nie zrodziły się podejrzenia, że z nim jest coś nie tak. „Ludzie z zawiści źle mówią o tych, którym się powodzi” – uznałam.

Zostałam żoną Roberta. Zamieszkałam w „rezydencji” i zaczęło się dla mnie sielankowe życie. Nie musiałam pracować, czasem tylko bywałam na oficjalnych spotkaniach „z udziałem małżonek” miejscowych VIP-ów. A że moim obowiązkiem było dobrze wyglądać – łaziłam po sklepach, kosmetyczkach i „fitnesach”. I tylko trochę się nudziłam. A także... zaczęłam tęsknić do Bronka „Rowera”.
„Nie można mieć wszystkiego” – powtarzałam sobie często, ale miałam go wciąż przed oczami. Teraz jednak Bronek nie zaczepiał mnie już, rzadko też, po prawdzie, była ku temu okazja, bo ja nie często wychodziłam z domu, a jeśli – to jeździłam samochodem, który dostałam od męża w prezencie.

Zobacz także:

I nagle wszystko się zmieniło. Robert przegrał w wyborach samorządowych, i zaraz po tym stracił stanowisko w urzędzie. Wtedy szybko okazało się, że mam męża, który nic nie potrafi. Nie ma żadnego zawodu, żadnej wyuczonej umiejętności. Bo wszystko, co miał, zawdzięczał zamożnemu tatusiowi, a potem wsparciu partii, do której trafił dzięki koneksjom ojca. Robert jedyne, co umiał, to mamić jednych, spiskować przeciwko innym i pić, z kim trzeba. Ale teraz wszyscy, jak na komendę, odwrócili się od niego. Nasza „rezydencja”, wcześniej pełna partyjnych kolegów, opustoszała. Było jak w grobowcu. Zaczęła się wyprzedaż wszystkiego. Na koniec pod młotek poszedł dom. Robert pił już wtedy na umór. Znikał na wiele dni, potem czasem nocował u swojej matki. Ja uciekłam do rodziny.

Wtedy przypomniałam sobie, że jestem technologiem żywienia i zabrałam się za produkcję serów. Pomogła mi mama. W piątki zaczęłam jeździć na targ w powiecie, bo w okolicy nie było zbytu. Jeździłam rowerem...

Często widywałam Bronka. Już nie jeździł rowerem. Ojciec przekazał mu piekarnię i mój „Rower” jeździł teraz samochodem dostawczym. Nie ożenił się, ale już nie zalecał się do mnie.

Aż pewnego razu zaskoczył mnie, gdy szłam pod górę, pchając rower, na którego ramie wisiały siatki z serami, wiezione na targ. Podszedł, złapał rower za kierownicę i zaczął go prowadzić. Przez dłuższą chwilę nie odezwaliśmy się ani słowem.

– Jakbyś czegoś potrzebowała, możesz na mnie liczyć – powiedział w końcu.

Dowiózł rower do bramy targowiska i tam mnie zostawił. Ale po chwili zjawił się z bukietem róż. Dał mi je i uśmiechnął się tak, jak dawniej. Siedziałam na tym targu, pierwszy raz od dawna w radosnym nastroju. A wieczorem dojrzałam do decyzji – rozwodzę się. Kilka dni później złożyłam pozew. Sprawa jest w toku...

Chleb z serem

Od tamtej pory Bronek w kolejne piątki chodził ze mną na targ. Jak zakochany sztubak nosił tornister swojej wybrance, tak on pchał mój rower z siatami. Aż razu pewnego spoważniał, zatrzymał się i powiedział:

– Bądź ze mną.

– Mam męża – odparłam.

– Już niedługo. Jak mnie weźmiesz – zażartował – to razem będziemy mieć chleb z serem.

Wybuchnęłam beztroskim śmiechem. I czułam wielką radość, że zostanę „panią piekarzową”.