Dziś o świcie moje życie legło w gruzach. Czułem się niczym bankrut. Dwa lata temu rozpadło mi się małżeństwo, a teraz Irena, z którą spotykałem się od roku, wystawiła mi walizki za drzwi. Czemu?

– Bo jesteś nieudacznikiem – oznajmiła oschle. – Nie masz żadnych ambicji, pragnień, całe dnie wpatrujesz się we mnie jak w obraz, każdej puściłyby nerwy – stwierdziła, wypraszając mnie ze swojego mieszkania.

Wyszedłem bez słowa skargi

Nawet nie protestowałem. W przedpokoju minąłem jej 15-letniego syna, Darka. Obaj nie śmieliśmy spojrzeć sobie w oczy, ale na pożegnanie chłopak podał mi rękę.

– Trzymaj się, równy z ciebie facet – powiedział, a ja poczułem, że będę za nim tęsknił o wiele bardziej niż za Ireną.

Polubiłem tego chłopaka i jego pasję – koszykówkę. Byłem na każdym rozgrywanym przez jego drużynę meczu, podpowiadałem, jak ma radzić sobie z kumplami i dziewczynami. Miałem czas wysłuchać jego zwierzeń, w przeciwieństwie do matki, która przede wszystkim nastawiona była na robienie kariery.

– Ktoś przecież musi utrzymać rodzinę, z twojej urzędniczej pensji nie przeżyjemy – zarzucała mi.

– Przeżylibyśmy, ale tobie zawsze jest mało – broniłem się. – Nie wystarczy ci to mieszkanie i działka na Mazurach, ludzie nawet tego nie mają.

Zobacz także:

– A co mnie obchodzą ludzie? – krzyczała. – Muszę zapewnić byt synowi, zarobić na mieszkanie dla niego, a może i jeszcze jedno, bo na emeryturę w tym kraju nie ma co liczyć? Czy jest w tym coś złego, że chcę żyć dostatnio? Czy mam, tak jak ty, całe wieczory spędzać w domu?

– Z synem? Tak, powinnaś mieć dla niego trochę czasu – odgryzłem się.

Jeszcze mi kiedyś podziękuje, gdy wręczę mu klucze do własnych czterech kątów. Wasze pogaduszki go nie wyżywią. Mam dość tych głupich rozmów z tobą, poczucia, że jestem złą matką – wykrzyczała mi.

Nie wspomniała jakoś, co dwa dni temu robiła w knajpce z facetem, który w jednej ręce trzymał kieliszek z winem, a w drugiej jej dłoń. Osłupiały przyglądałem się temu po drugiej stronie szyby. Chyba za długo... Irena zauważyła mnie, ale zamiast wyjść z kawiarni i wytłumaczyć mi całe zajście, udała, że mnie nie widzi. Powinienem wtedy wejść tam, nakrzyczeć na nią, a facetowi przyłożyć, ale nie miałem już sił z nią walczyć. Po miesiącach sprzeczek i poniżania mnie uwierzyłem, że jestem nikim. Wyszedłem więc z jej domu bez słowa skargi. Wziąłem rzeczy i ruszyłem do miasta.

Z biegiem czasu rany się zabliźniają

Kręciłem się bez celu, bo nie miałem dokąd pójść. Moja kawalerka została wynajęta. Pozostawał mi więc samochód albo ławka w parku, ale o tej porze było jeszcze zbyt zimno, bym na niej wytrzymał.
 Zatrzymałem się przed dworcem PKP, wysiadłem z samochodu i poczłapałem do tamtejszego bufetu. Tylko to było czynne w mieście o tej porze. Zamówiłem mocną kawę i kanapkę. Obie rzeczy nie wyglądały zbyt apetycznie, ale mnie było wszystko jedno. Chciałem po prostu posiedzieć i zastanowić się, co dalej.

Po godzinie wiercenia się na niewygodnym krześle i wdychania barowej stęchlizny byłem gotów pójść do pracy. Już miałem wstać, gdy usłyszałem za sobą delikatne, kobiece „dzień dobry”. Odwróciłem głowę. Za mną stała niewysoka brunetka i uśmiechała się nieśmiało.

– Dzień dobry – odpowiedziałem, choć wcale nie byłem pewien, czy do mnie kierowane są te słowa. Dodałem więc: – Czy my się znamy?

– Ja pana znam, ale pan mnie chyba nie pamięta – odpowiedziała kobieta.

To proszę mi się przypomnieć – gestem dłoni zaprosiłem ją do stolika. – Przepraszam, nie ma tu lepszego miejsca.

Kobieta usiadła na brzegu krzesła, zawstydzona poprawiła sukienkę, palcami przeczesała włosy i odchrząknęła.

– Dwa miesiące temu załatwiałam w urzędzie sprawy związane z działką po rodzicach. Nikt nie chciał, albo nie umiał mi pomóc, dopiero pan zainteresował się moją sprawą i podpowiedział, co mam zrobić.

– Ach tak, już sobie przypominam – uśmiechnąłem się na wspomnienie zagubionej kobiety, która o mało nie rozpłakała się przede mną, opowiadając o śmierci swojej mamy i tym, jak teraz próbuje zapanować nad podziałem majątku i sprawą spadkową.

– Czuje się już pani lepiej? – zapytałem.

– O tak, o wiele. Z biegiem czasu rany się zabliźniają – zamyśliła się. – Przepraszam, że tak pana nachodzę, pewnie pan na kogoś czeka, ale gdy pana zobaczyłam, pomyślałam, że powinnam podziękować. Nawet pan nie wie, jak wtedy mi pomógł. To, że ktoś mnie wysłuchał, miał czas, podpowiedział choćby to, dokąd powinnam pójść, jakie dokumenty wypełnić, dało mi bardzo wiele. I te słowa, jakie pan powiedział na koniec, że przyjdzie jeszcze dzień, kiedy zacznę się śmiać ze szczęścia.

– Naprawdę tak powiedziałem? – tym razem to ja musiałem się zastanowić nad sensem swoich mądrości. – Chyba trochę się zagalopowałem, ale jeśli to pomogło... Pani wybaczy, muszę już iść do pracy, ale wcale mi pani nie przeszkodziła, bo nie czekałem na nikogo.

– Oj, proszę tak nie mówić, o tym szczęściu – kobieta poderwała się z krzesełka. – I w takim razie, do widzenia.

Guzik prawda!

Wyszedłem z dworca, wsiadłem do auta, ale nie odjechałem daleko, bo na przystanku autobusowym zobaczyłem moją rozmówczynię. Nie zastanawiając się wiele, zatrzymałem się i zaproponowałem, że ją podrzucę. Krygowała się, ale przez chwilę. Wreszcie wsiadła. Okazało się, że pracuje w sklepie niedaleko mojego urzędu.

– Dziwne, nigdy pani tam nie widziałem – rzuciłem.

– Pracuję od niedawna, dotąd studiowałam zaocznie w Gdańsku i tam dorabiałam sobie w różnych restauracjach, ale po śmierci mamy wróciłam tutaj.

– Czemu? Powinna pani to wszystko sprzedać i wyjechać stąd jak najdalej. Skończyć studia, zrobić karierę i żyć na pełnych obrotach. Jest pani młoda i może wszystko – zapędziłem się.

– Ale ja nie chcę wszystkiego – odpowiedziała. – Pan nawet nie wie, jaka byłam samotna w tym wielkim mieście. Może to wstyd, ale nie jest mi pisany podbój świata. Zrozumiałam, że moje miejsce jest tu – w rodzinnym domu, w którym czuję się bezpiecznie, w miasteczku, gdzie mam przyjaciół i gdzie zdarzają się tacy urzędnicy... – spojrzała na mnie i speszyła się.

– Hmn... Dziwna z pani kobieta, taka inna – zatrzymałem się przed jej sklepem. – Jesteśmy na miejscu – rzuciłem.

Uśmiechnęła się na pożegnanie. Ale nim zamknęła drzwi, odwróciła się do mnie i wyciągnęła rękę.

– Mam na imię Iza.

– Przepraszam, gbur ze mnie, nie przedstawiłem się, Krzysztof – poczułem, jak się czerwienię.

– A może... – zawahała się chwilę – skoro na nikogo nie czekasz, a ja donikąd nie jadę, to umówilibyśmy się na kawę? Przepraszam, jeśli jestem zbyt bezpośrednia – dodała pośpiesznie. – Tak dobrze mi się z tobą rozmawia, choć raczej to ja mówię, a ty słuchasz, ale rzadko który mężczyzna chce słuchać kobiet.

– Bo mężczyźni są od zarabiania, a nie gadania – rzuciłem.

– Guzik prawda, byłam przez dwa lata z menedżerem i nie ma nic gorszego od faceta, którego interesują tylko awanse i mizdrzenie się do szefów.

„Powiedz to Irenie” – pomyślałem i wybuchnąłem śmiechem.

– Masz rację, nie ma nic gorszego niż wyścig szczurów. Spotkajmy się na kawie jeszcze dzisiaj – zaproponowałem, a ona się zgodziła.

Kto by pomyślał, że jeszcze półtorej godziny temu byłem życiowym rozbitkiem...