– A jak poszło twojemu Jaśkowi? – usłyszałam pytanie Agnieszki, ale nawet nie trudziłam się, żeby na nie odpowiedzieć. Dobrze wiedziałam, że koleżanki nie interesuje to, co mam do powiedzenia. Już się nauczyłam, że pyta tylko po to, żeby pochwalić się swoim synem. Jego wynikiem z ważnego sprawdzianu.

– Bo Maks dostał szóstkę – ciągnęła nieproszona. – Pani mówi, że mógłby zostać przeniesiony klasę wyżej. Zachęcała nas, żebyśmy się nad tym zastanowili. Trochę szkoda jego potencjału. Chciałabym, żeby uczył się z dziećmi na tym samym poziomie… No wiesz, każdy rozwija się w swoim tempie. Nic w tym złego! – zmieniła nieco ton, gdy zrozumiała, że może mnie zranić. No bo raniła. Zachowywała się tak, jakby mój Jasiek należał do dzieci gorszej kategorii. Wiele razy korciło mnie, żeby ukrócić te przechwałki jakąś ciętą ripostą, ale zawsze odpuszczałam. Tak się złożyło, że nasi synowie chodzili do jednej klasy, a my od lat pracowałyśmy w jednym dziale. Trzeba było utrzymywać dobre stosunki.

– Przenieś go. Chyba da radę – odparłam.

– No jasne, że dałby sobie radę… Ale wiesz, on bardzo lubi koleżanki i kolegów z klasy. Nie chcielibyśmy go z nimi rozdzielać. No, choćby z Jaśkiem. Przecież to przyjaźń od pierwszej klasy.

Dostawał jedynie piątki i szóstki

Miała rację, chłopaki znali się długo – już sześć lat, jakby nie było. W jednym się tylko myliła, mój Jasiek wcale nie pałał sympatią do Maksa. Jeszcze kiedyś, w pierwszej, drugiej klasie, ich relacje były dobre. Ale wraz z kolejnymi latami – gdy Jaś coraz więcej rozumiał, a egocentryzm Maksa rozkwitał – syn zniechęcał się do kolegi coraz bardziej. Przekonywałam się o tym za każdym razem, gdy słuchałam opowieści Jana o szkole.

– Musiałabyś widzieć Maksa. Mówię ci, wszyscy się śmiali. Nie dość, że jego drużyna przegrała, to się jeszcze rozpłakał – relacjonował klasowe zawody na torze przeszkód.

– Jak to?

Zobacz także:

– Już wiedział, że nie wygrają, i wszystko specjalnie robił wolno. Wtedy pan od WF-u go upomniał. No i Maks zaczął beczeć. On jak nie wygra, to tupie i krzyczy. Ciągle się obraża, bo musi być najlepszy.

Takiego Maksa znałam z opowieści Janka. Zadufanego w sobie, upartego, histerycznego, kapryśnego. Maksa, który uznawał inne dzieci za gorsze. Od Janka dowiedziałam się na przykład, że ten chłopak donosi na leniwych i zapominalskich.

Agnieszka nigdy nie wspominała o tej stronie osobowości syna. W ogóle nie mówiła o nim nic złego. Bez przerwy go chwaliła, pokazywała zdjęcia sprzed lat i obecne. Bo to rzeczywiście bardzo zdolny dzieciak. Nie można mu tego odmówić. Szkolne zadania rozwiązywał zawsze szybciej niż pozostali i ciągle się zgłaszał do odpowiedzi. Dostawał jedynie piątki i szóstki, startował też w olimpiadach naukowych.

Temat sukcesów swojego syna Agnieszka rozwijała bardzo chętnie. Trudno jej było w tych chwilach przerwać. Opowiadała i opowiadała… a my z koleżankami pokornie słuchałyśmy. Od czasu do czasu, porozumiewawczo się do siebie uśmiechając.

– Zapisaliśmy Maksa na wykłady na uniwersytecie. Są takie dla dzieci w jego wieku, dla tych szczególnie zdolnych. Bardzo mu się podoba… – mówiła.

– No to przynajmniej macie pewność, że będzie miał kto was utrzymywać na starość. Taki zdolniacha na pewno się dorobi – żartowała koleżanka, żeby trochę rozluźnić atmosferę.

– Nie o to chodzi. Chcielibyśmy, żeby zrobił coś ważnego. Naukowo, rozumiesz… Przecież on już z ojcem rozwiązuje krzyżówki dla dorosłych! Odgaduje hasło za hasłem. Mówię wam. Naprawdę!

Bezstresowe wychowanie? Dla mnie głupota

Tak oto zapewniała nas o wyjątkowości Maksa, o jego ogromnym ponadprzeciętnym potencjale. Nigdy jednak nie dzieliła się z nami problemami w jego wychowaniu. Inne koleżanki zwierzały się z kłopotów domowych, a Aga nigdy nie pisnęła nawet słowa o wadach Maksa. A przecież wiedziałyśmy, że ich nie brakuje. Że Maks ma nieprzytemperowany charakterek i nieźle daje jej popalić. Ot, choćby w rozmowach telefonicznych, których byłyśmy świadkami. Gdy dzwonił syn, zdawała się truchleć. Przybierała usłużny ton i rozmawiała z nim tak delikatnie, jakby bała się, że lada moment wytrąci go z równowagi.

– Maksiu, mówię ci, że zapomniałam, przepraszam. Tak, wiem że ci obiecałam, ale wypadło mi z głowy. Proszę cię, nie denerwuj się… Zaraz zadzwonię do taty, jak będzie wracał do domu, to ci kupi colę… Maks? – odsuwała od ucha telefon zdziwiona, że się rozłączył.

Bezstresowe wychowanie – taką metodę zastosowali wobec syna z mężem. Wielokrotnie nas do niej przekonywała. Wyjaśniała, że tylko w ten sposób pozwala się dzieciom rozwinąć skrzydła, nie tłamsi ich charakterów. Nie mogłam w to uwierzyć. Czy ta dziewczyna nie widziała, dokąd zmierza jej rodzina? Nie dostrzegała, że psuje charakter syna? Że wiedza, inteligencja, potencjał to nie wszystko. Że człowiek musi się nauczyć żyć między ludźmi, nabrać szacunku do innych, bo inaczej nic mu się w życiu nie uda.

W Maksie natomiast narastało przekonanie, że wszystko mu wolno, że cały świat jest na jego usługi. Że może pomiatać ludźmi, tak jak pomiata własną matką. Przekonałyśmy się o tym, gdy nas odwiedził. Agnieszka zabrała go ze sobą do pracy, bo mieli w planach wizytę na wystawie klocków Lego. Obiecała to Maksowi w nagrodę za kolejny sukces na olimpiadzie matematycznej. Załatwiła sobie w pracy, że wyjdzie tego dnia wcześniej.

Bez mrugnięcia okiem

Chłopak przywitał się z nami bardzo elegancko. To wysoki, tyczkowaty blondyn. Zresztą znałyśmy go już ze zdjęcia stojącego na biurku Agi – zrobiono je, gdy Maks był w pierwszej klasie, pozował przy globusie ubrany w smoking. Teraz wyrósł, ale zarozumiałe spojrzenie ani na jotę nie złagodniało. Wysławiał się elokwentnie i po każdym zdaniu rozglądał wokoło, jakby chciał upewnić się, że jego słowom towarzyszy zachwyt.

Agnieszka posadziła go przy pustym biurku, a on wyciągnął z plecaka jakąś książkę, zeszyt i długopis. Miał zająć się sobą. No i rzeczywiście coś tam czytał, pisał, malował, ale co chwila przerywał, żeby wtrącić się do naszej rozmowy. Jednej z koleżanek zwrócił nawet uwagę, że siedzi zbyt blisko monitora. Zrobił jej od razu wykład, jaką odległość powinna zachować. Inną z nas poprawił, że nie mówi się „włanczać”, tylko „włączać”. A kolejnej pokazywał szóstki w zeszycie przez dobre pięć minut, bo nieopatrznie zapytała go, czy lubi się uczyć.

Mnie też zaczepił. Niczym go do tego nie sprowokowałam. Podszedł do mojego biurka i patrzył na mnie, dopóki nie odwróciłam wzroku w jego stronę.

– A czy pani wie, że Jasiek dostał wczoraj uwagę?

– Nie… Nie wiedziałam – taka była prawda.

– To zapewne się nie przyznał. Nic dziwnego… – uśmiechnął się złośliwie.– Nie wrócił o czasie na lekcję z przerwy. Pięć minut pani na niego czekała, była bardzo zła.

– Dziękuję ci, Maks, na pewno z nim porozmawiam.

– Nie ma za co. On był na boisku. Grali w piłkę. Dlatego go tyle nie było.

W taki oto sposób Maks doniósł na mojego syna bez mrugnięcia okiem. Agnieszka szepnęła tylko porozumiewawczo: „chłopcy…”. Mówiąc szczerze, miałam dość tego „chłopca”. Po godzinie przebywania z nim w jednym pokoju cieszyłam się, że wychodzą razem wcześniej, i nie będę musiała przesiedzieć z nim całego dnia. Niestety, jeden z naszych klientów pokrzyżował te plany.

W dzieciaka jakby diabeł wstąpił

Tak na pół godziny przed wyjściem Agnieszka odebrała telefon z sekretariatu. Gdy odłożyła słuchawkę, wstała i powiedziała synowi, że musi wyjść, bo wezwał ją do siebie dyrektor. Na nas tylko popatrzyła i wzruszyła ramionami na znak, że nie ma pojęcia, czego miałby chcieć. Nie było jej dziesięć minut. Wróciła zła jak osa. Okazało się, że są problemy z dokumentacją jednego z klientów, którego sprawami się zajmuje. Do firmy miał przyjechać jego przedstawiciel. Agnieszka musiała więc zostać na miejscu – nie było szans na wcześniejsze wyjście z pracy. Gdy to powiedziała, spojrzała na syna i wtedy… No właśnie. I wtedy się zaczęło!

– Jak to nie możesz wyjść?! – chłopak wstał z krzesła. – Dlaczego?

– Mam bardzo ważną sprawę do załatwienia, przepraszam, synku… – Agnieszka przybrała ton, który często towarzyszył ich rozmowom telefonicznym.

– Ale obiecałaś!!! Mamy jechać na Lego! – Maks coraz bardziej podnosił głos.

Zaczęłyśmy z dziewczynami wymieniać zdumione spojrzenia.

– Maksiu, ale to nie zależy ode mnie. Nic nie mogę zrobić, przepraszam.

Nie obchodzi mnie to!!! Obiecałaś! Masz jechać!!! Wychodzimy, już!!!

– Maks….

– Masz jechać!!! Masz jechać!!! Wychodzimy! – dzieciak kopnął w nogę od biurka.

W jego oczach pojawiły się łzy.

– Synku, proszę cię, uspokój się. Innym razem… – jęczała Agnieszka.

– Nie chcę innym razem! Masz jechać dzisiaj!!! Słyszysz mnie? Dzisiaj!!! – teraz już krzyczał na całego.

A my siedziałyśmy, nie mogąc uwierzyć w to, co się dzieje. Dziewczyny zaniemówiły. Tylko ja się odezwałam.

– Hej, chłopaku! Może trochę ciszej! – powiedziałam, a on wtedy popatrzył na mnie z wściekłością; zacisnął pięści i zaczął nimi walić w blat stołu.

Agnieszka podbiegła do niego i złapała go za ręce. Prosiła, żeby przestał, ale on wyrywał się z całej siły i dalej walił w ten blat. Dziewczyny powstawały z krzeseł, koleżanki z sąsiednich pokojów przyszły zobaczyć, co się u nas dzieje, a oni przepychali się w akompaniamencie wrzasków i próśb. Oboje płakali – ona z bezsilności i wstydu, a on z gniewu. Był w jakimś szale, niczego nie dostrzegał, nic do niego nie docierało. W końcu Agnieszka wywlekła go z naszego pokoju, przeciągnęła na koniec korytarza, a potem po schodach na podwórko. Pewnie z nadzieją, że świeże powietrze trochę go uspokoi.

Było nam jej po prostu żal

Zostałyśmy we trzy. Żadna nic nie powiedziała, wszystkie byłyśmy wstrząśnięte. Spoglądałyśmy tylko po sobie z niedowierzaniem. A potem wróciłyśmy do pracy. Agnieszka przyszła na górę po dwudziestu minutach. Już sama. Zadzwoniła po męża i najwidoczniej on zwolnił się z pracy, żeby zabrać chłopaka na tę wystawę. Kiedy weszła do naszego pokoju, była jeszcze roztrzęsiona. Wyobrażałam sobie jej wstyd. Zrobiło mi się jej naprawdę szkoda.

– Przepraszam, dziewczyny… – powiedziała tylko i siadła do pracy.

– Daj spokój, Aga. Zdarza się… – odpowiedziałam, bo nic innego nie wymyśliłam.

Ale ona już nic nie mówiła. Poszła tylko na spotkanie, załatwiła sprawę dokumentów, które pokrzyżowały jej plany, i wyszła. Dopiero wtedy mogłyśmy porozmawiać z koleżankami o tym, co się stało.

– Boże święty, ja nie mogę w to uwierzyć. Przecież to już duży chłopak… Czy wy to widziałyście? – zapytała Magda.

– Może on jest chory. Wiecie, jakieś zaburzenia czy co? – podrzuciła Iwona.

– Agnieszka nic nigdy nie mówiła – przyznałam. – Ale to nie jest wykluczone. Możliwe też, że to efekt tego ich bezstresowego wychowania…

– No, na pewno.

Sama sobie robi krzywdę – dodałam. – Jeśli on teraz urządza jej takie awantury, strach pomyśleć, co będzie, jak wyrośnie.

– No. Ale numer. Wstyd na całą firmę!

– Straszny.

Rzeczywiście, wstyd był tak wielki, że Agnieszka nie przyszła następnego dnia do pracy. Zadzwoniła do sekretariatu, że źle się czuje i musi wziąć urlop na żądanie. Wieść o napadzie szału jej syna rozeszła się po firmie lotem błyskawicy. Nawet szef do nas zajrzał, zapytać, cóż to się stało. Odpowiadałyśmy półsłówkami, nie chciałyśmy za wiele zdradzać. W końcu była to nasza koleżanka z pokoju, należała jej się odrobina lojalności. Zresztą wyobrażałyśmy sobie, co my byśmy czuły w takiej sytuacji, i od razu przechodziła ochota na plotkowanie. Było nam jej po prostu żal.

Niezłą przyszłość sobie szykuje dziewczyna

Agnieszka pojawiła się w pracy następnego dnia i już z nikim nie rozmawiała na ten temat. Nigdy nie wracałyśmy do tego zdarzenia. Za to ona zupełnie przestała się przechwalać swoim geniuszem. Skończyły się długie tyrady o jego potencjale i zaletach bezstresowego wychowania. Co jakiś czas Maks pojawiał się w jej opowieściach, ale tylko w neutralnych kontekstach, w zwyczajnych uwagach i anegdotkach.

Niestety, podejrzewałyśmy jednak, że w jej relacjach z synem nic się nie zmieniło. Przekonywałyśmy się o tym w trakcie rozmów telefonicznych z Maksem. Agnieszka tak samo jak dawniej przybierała przepraszająco-kajającą postawę. Dawała sobą pomiatać, przepraszała i zgadzała się na wszystkie jego prośby czy nawet żądania. No cóż, niezłą przyszłość szykuje sobie dziewczyna.