Gdy byłyśmy małe zawsze wygrywałam z Jagodą w dziecięcych, podwórkowych rywalizacjach. Ale to było dawno. Teraz jesteśmy dorosłe, nie sądziłam, że przyjaciółka wciąż żywi do mnie urazę, że wciąż mi zazdrości. A jednak... Kiedyś to uwielbiałam… Wystarczyła nakrętka od butelki, kawałek kredy albo patyk do narysowania „chłopka”. Po ośmiu figurach geometrycznych skakało się na jednej nodze, ćwicząc refleks, zręczność i równowagę. Nie było w tym na mnie mocnych! Pokonywałam kolejne szczeble bez wysiłku, lekko, jakby mnie niosła jakaś wewnętrzna sprężyna. „Z nią nikt nie wygra” – złościły się koleżanki, a jedna nawet podstawiła mi kiedyś nogę, żebym wreszcie skusiła! Wywaliłam się i mocno potłukłam… Z tą wredną Jadźką nie chciałam się już bawić. Zresztą ona wkrótce się przeniosła do innej dzielnicy. Spotkałyśmy się dopiero po latach.

Pochodzę z niezamożnej rodziny. Wśród krewnych nie mam wykształconych adwokatów czy doktorów; moi wujkowie i ciotki to ludzie prości i zwyczajni. Moja pasja do nauki wzięła się nie wiadomo skąd, po prostu tak mam i już! Na pierwsze studia dostałam się bez egzaminów wstępnych: byłam laureatką olimpiady przedmiotowej i za to dali mi indeks. Na pierwszych ćwiczeniach spotkałam Jadźkę, byłyśmy w tej samej grupie. Teraz nazywała się Jagoda. Wyładniała, zmieniła się w fajną, zgrabną laskę.

– Super wyglądasz! – pochwaliłam ją, bo naprawdę mogła się podobać. 

Od razu do siebie przylgnęłyśmy…Wspólne podwórko, trzepak i plac zabaw łączą ludzi. Dziecięce nieporozumienia zostały zapomniane, przyszła szczera przyjaźń… To znaczy, tak mi się wydawało przez następne lata.

Nigdy mi nie wybaczyła, że w końcu odważyła się mi wygarnąć

Tylko że Jagoda zawsze była krok za mną; do stypendium naukowego zabrakło jej paru punktów, z każdego egzaminu czy kolokwium dostawała ocenę ciut gorszą niż ja. Zupełnie jakbyśmy znowu przeskakiwały kolejne figury „chłopka”, jakby dawna gra w klasy nie miała końca... Po licencjacie zaczęłam drugi kierunek. Jagoda rzutem na taśmę zrobiła to samo, ale nie wytrzymała. Po pierwszej nieudanej sesji powiedziała: „nie wyrabiam” i odpadła. Pocieszałam ją, że nie ma się czym przejmować, w końcu nie każdy musi robić dwa fakultety.

– Ty robisz – powiedziała. – No, ale TOBIE zawsze wszystko wychodzi…

Powinnam była zauważyć, że jest wściekła, ale pokryła to zaraz uśmiechem, zmieniła temat rozmowy i w pozornej zgodzie poszłyśmy na zakupy. Pamiętam, że tego właśnie dnia kupiłam sobie cudne baleriny za kupę kasy… Jagoda też o nich marzyła, ale zabrakło jej pieniędzy.

Zobacz także:

– Pożyczę ci, chcesz? – zaproponowałam, ale odmówiła.

– Z czego ci oddam? – zapytała. – Nie mam bogatej cioci, która sponsoruje siostrzenicę!

Ja miałam. Siostra mojej mamy faktycznie wspierała mnie finansowo, a ponieważ była samotna i naprawdę zamożna, często korzystałam z jej hojności. Jagodę musiało to nieźle wkurzać! Z chłopakami było podobnie… Każdy, z którym zaczynała kręcić szybko wekslował w moim kierunku. Naprawdę tego nie chciałam! Nie robiłam żadnych głupich sztuczek, żeby jej odbić faceta, po prostu, Jagoda nie miała szczęścia w miłości, a ja tak!

– Ty się tak nie staraj – tłumaczyłam. – Aż się trzęsiesz, żeby kogoś mieć. Chłopaki to czują i dlatego uciekają. Olewaj ich, zobaczysz, że wszystko się zmieni.

– Mówisz? – odpowiadała. – Mnie się wydaje, że chodzi o coś innego.

– O co? Jesteś ładna, mądra, dajesz sobie radę w życiu… Koleś powinien na klęczkach dziękować, że go chcesz! A ty się przed nim płaszczysz, kulisz, jego wypychasz na pierwszy plan.

– To źle?

– Dla ciebie źle, bo gość zaczyna wierzyć we własną wspaniałość i ciebie spycha do narożnika. Sama na to pracujesz!

Ostatni narzeczony napsuł jej dużo krwi. Spotykali się ponad rok, nawet razem zamieszkali w wynajętej kawalerce, za którą tylko Jagoda płaciła czynsz. Niepotrzebnie się w to wtrącałam…

– Postaw sprawę jasno – tłumaczyłam. – Co to jest, żeby on się byczył do drugiej po południu, a ty zaiwaniała na dwóch etatach?! Opamiętaj się, dziewczyno!

Nigdy mi nie wybaczyła, że w końcu odważyła się mi wygarnąć.

– Gdyby nie twoje gadanie, bylibyśmy razem – płakała. – Po co się wcinałaś do mojego życia?

Nie wiedziałam, że była we wczesnej ciąży i że poroniła. Gdybym wiedziała, nie obnosiłabym się tak z własnym macierzyństwem. Ale byłam szczęśliwa, miałam cudownego mężczyznę i oczekiwałam narodzin córki. Za pół roku moje marzenie o rodzinie miało się spełnić; postanowiliśmy, że chrzest małej połączymy z naszym ślubem. To miała być wspaniała uroczystość! Czułam się bardzo dobrze, nie miałam mdłości, nic mnie nie bolało, nie puchłam, nie tyłam ponad normę. „Promieniejesz” – mówili mi ludzie. 

Chciałam wziąć roczny bezpłatny urlop, a potem wrócić do pracy. Byłam tuż przed obroną doktoratu, a to otwierało przede mną nowe zawodowe perspektywy. Jagoda była blisko, ale przycichła, stała trochę z boku, obserwując, jak nadal śmigam z klasy do klasy i przeskakuję kolejne stopnie. Zupełnie, jak w dzieciństwie, na podwórku…

Dała mi swoje buty, gdy byłam w ciąży

ten lipcowy dzień zapamiętam do końca życia! Założyłam wtedy nowe buty, płaskie, wygodne, leciutkie, w sam raz na gorące dni i mój powiększający się brzuch.

– Jakie śliczne – zachwyciła się Jagoda. – A wiesz, że oglądałam niedawno takie same?

– Kupiłaś? – zapytałam.

– Nie. Wzięłam wyższe, też super! Chcesz przymierzyć? Jeszcze w nich nie chodziłam po ulicy, trzymam w biurku nie wiadomo, po co…

– Dawaj – powiedziałam. – Za trochę pożegnam się ze szpilkami, a wiesz, jak kocham obcasy…

Były z lawendowej skórki. Zgrabne, fantastycznie wyprofilowane, wygodne, eleganckie. Przeszłam w nich parę razy od okna do drzwi, od razu poczułam się zgrabniejsza i pewniejsza siebie…

– Cóż – westchnęłam. – Są cudne, ale nie dla psa kiełbasa. Trudno, na parę miesięcy zostają mi tylko bambosze!

W tej chwili zadzwonił telefon. 

– Pani Martyno – usłyszałam głos szefa. – Proszę pilnie przyjść do mojego gabinetu. Jest sprawa… Potrzebuję pani opinii.

Spojrzałam pytająco na Jagodę: 

– Mogę? Tylko jeden razik, ostatni… Niech naczelny zobaczy, jaka ze mnie laska!

Skinęła głową. 

– Jasne – usłyszałam i już szłam korytarzem, żeby wjechać kilka pięter wyżej.

Główna winda była zajęta, a ja miałam się stawić ekspresowo, więc postanowiłam zejść na półpiętro do mniejszej, rzadziej używanej. Pod pachą miałam teczkę z dokumentami, w drugiej ręce komórkę… Schody były śliskie, papiery wysuwały mi się spod ramienia, chciałam je poprawić, pochyliłam się i… Oprzytomniałam w szpitalu.

Przez gipsowy gorset nie mogłam oddychać, wszystko mnie bolało, byłam otumaniona od leków i środków przeciwbólowych, ale jedno wiedziałam na pewno i z niezwykła jasnością. 

Moje dziecko odeszło… 

Nie ma co pytać lekarzy, wystarczy mi zapłakana mama i czerwone oczy mojego ukochanego. Już wiedziałam wszystko. Mówili, że wszystko będzie dobrze, że się pozrastam i wydobrzeję, ale słowem nie wspomnieli o malutkiej. Więc po co miałam ich męczyć pytaniami? Wystarczy, że ja cierpiałam jak nigdy dotąd, ale mój ból był zasłużony, oni nie mieli z tym nic wspólnego…

Dostawałam pastylki na sen, ale on nie przychodził, a jeśli już zaczynałam drzemać, natychmiast widziałam siebie w wygodnych portkach do kolan i tenisówkach, z dziecięcą grzywką przykrywającą oczy. Grałam w klasy… Szło mi fantastycznie, wyprzedzałam Jadźkę, która przyglądała mi się z zawiścią i kombinowała, jakby mnie załatwić?

– Udało ci się – mamrotałam nieprzytomnie. – Dopadłaś mnie. Znowu podstawiłaś mi haka, drugi raz tak samo!

Musiałam sobie znaleźć kozła ofiarnego, żeby pomógł mi dźwigać ciężar wyrzutów sumienia. Jadźka się do tego świetnie nadawała… Zapowiedziałam, że nie chcę jej widzieć, ale nie posłuchała. Przyszła któregoś popołudnia, stanęła w drzwiach i zapytała:

– Mogę?

– Musisz – odpowiedziałam, bo tak naprawdę chciałam ją zobaczyć i czekałam, żeby jednak się odważyła stanąć przede mną i popatrzeć mi w oczy.

Po tygodniu upałów przyszedł deszczowy niż i zasnuł niebo szarymi chmurami. Za oknem lało, od czasu do czasu słychać było dalekie grzmoty nadchodzącej burzy.

– Ochłodzi się w końcu trochę – powiedziała Jadźka. – Będzie wreszcie czym oddychać…

– Przyszłaś, żeby ze mną gadać o pogodzie? – zapytałam wrogo.

– Nie. Chcę przeprosić, chociaż nie wiem, jak mam to zrobić. Słów mi brakuje…

– Próbuj – kpiłam. – Może ci się uda?

Wtedy ona mnie kompletnie zaskoczyła. Nie spodziewałam się, że tak wybuchnie...

– A właściwie za co mam się tak kajać przed tobą? – prawie krzyknęła. – Wcisnęłam ci te szpilki na nogi? Przywiązałam powrozem, przylepiłam butaprenem? Sama chciałaś przymierzać! Ja ci kazałam w nich spacerować? Czemu to ma być tylko moja wina?

– Po co mi je pokazywałaś? Szczułaś mnie! Rzucałaś przynętę!

– Bzdury! Faktycznie, może mogłam ich nie wyciągać z szafki, ale jeden, jedyny raz chciałam mieć coś fajniejszego, niż ty! To taki straszny grzech?

– Zawsze mi wszystkiego zazdrościłaś!

– Tak. Masz rację. Byłam o ciebie zazdrosna, od zawsze. Moja mama mówiła: „Wzoruj się na Martynce! Ona jest taka śliczna, taka zręczna, taka miła… A ty? Grzmot, nie dziewczynka! Nawet bawić się w klasy nie umiesz, zawsze jesteś na szarym końcu”.

– Nie odpowiadam za to, co gadała twoja matka.

– Pewnie! Ale ja czułam ten wstyd podwójnie! Marzyłam o tym, żeby tak łatwo i pewnie przeskakiwać z klasy do klasy, ale nie umiałam. Pamiętasz, jak się ze mnie śmiałaś? Ziemia się zarwie pod tobą – mówiłaś. Tak było!

– Już wtedy mnie nienawidziłaś? – pytam. – Źle mi życzyłaś? Utopiłabyś mnie w łyżce wody, gdybyś tylko mogła!

– Wszystkich nie lubiłam. Siebie też. Najbardziej może z całego świata!

Patrzę na nią. Jest blada, ma podkrążone na sino oczy, włosy jej przyklapły, wygląda chyba gorzej, niż ja!

– Tyle lat się próbowałam od ciebie uwolnić – szepce. – Ale się nie udało. A teraz już na zawsze będzie mi się wydawało, że to ja cię zepchnęłam z tych przeklętych schodów. Nie możesz sobie wyobrazić, co się ze mną dzieje od chwili, kiedy cię zobaczyłam nieprzytomną i bez życia. Bądź spokojna, jesteś pomszczona, ja się już z tego nie wygrzebię…

– Przestań. Wcale nie chcę, żebyś tak wariowała.

– Mam cię na sumieniu. Przeze mnie straciłaś dziecko, jak mam nie wariować? Przyszłam tu, żeby zakrzyczeć to, co we mnie siedzi, ale się nie udało. Masz rację, zazdrościłam ci, chciałam, żebyś się wywaliła. Moja wina…Ale nie chciałam najgorszego! Bóg mi świadkiem! Próbuję się jakoś poruszyć, żeby ją do siebie przyciągnąć, ale nie mogę. 

– Chodź bliżej – mówię, ale ona stoi o trzy metry od łóżka. – Proszę, weź mnie za rękę… Nie bądź głupolem… Chociaż mi poduszkę popraw, dasz radę?

Zbliża się krok za krokiem i, kiedy jest już blisko, nagle osuwa się na kolana i zaczyna strasznie płakać. Ja razem z nią… Ryczymy, jak bobry. Do pokoju zagląda pielęgniarka, ale się wycofuje, bo macham ręką, żeby nie przeszkadzała. Za oknem rozpętuje się prawdziwe piekło; błyskawice, grzmoty, ulewny deszcz siekący w szyby, świst wiatru… Jakby natura pokazywała to wszystko, co dzieje się również w nas. Jakby nam towarzyszyła.

Jeszcze raz. Bez wyprzedzania i rywalizacji

Kiedy burza się uspokaja, my również zaczynamy spokojniej oddychać. Jestem tak zmęczona, jakbym w gipsie wlazła na Giewont. Oczy mi się same zamykają…

– Prześpij się – słyszę głos Jagody. – Ledwo zipiesz.

– Nie jest tak źle – mówię. – Ale będziesz, kiedy się obudzę?

– Jutro, obiecuję – uśmiecha się. 

– Chcesz, żebym przyszła?

– Chcę. Poza tym, mam pomysł… Kiedy już stąd wyjdę, znajdziemy jakiś zaciszny kawałek gruntu, narysujemy patykiem co trzeba i poskaczemy…

– Ale obie razem? – upewnia się.

– Jasne! Bez wyprzedzania i rywalizacji. Spróbujemy jeszcze raz zabawić się w klasy. Może tym razem się uda?