Pochodzę z małego, pomorskiego miasteczka. Dwa tysiące dusz, kilka sklepików rodzinnych, państwowy dom starców, zbiorcza szkoła podstawowa, fabryczka, no i oczywiście kościół. Wraz z proboszczem, naszym pasterzem i dobrodziejem, tworzył coś, co można nazwać sercem miasta i okolicznych wsi. Rodziliśmy się, żyliśmy, pracowaliśmy, kochaliśmy i umieraliśmy w rytmie wyznaczanym biciem dzwonu.

Może gdzieś tam, w wielkim świecie, ludzie żyli po swojemu – tu musieliśmy się kierować regułami i nakazami, które – choć niektórym wydawały się klatką – dla większości były jak wygodny, bezpieczny dom. Jak mówił proboszcz: „Żyjemy tu jak w rodzinie; żeby coś otrzymać, trzeba coś z siebie dać”.

Marzyłam o innym życiu, o wielkim świecie 

Niby to rozumiałam, ale od kiedy zalęgła się we mnie pierwsza, własna myśl, nieco zbuntowana, marzyłam o ucieczce z miasta. Tu, wydawało się, przyszłości dla mnie nie było. Przyznaję, zainspirował mnie internet, dopiero co założony w kawiarence przy księgarni. Jej właściciel długo u nas nie pobył, bowiem jako forpoczta złych sił przegrał z wodą święconą, która pryskała na niego ze śliny opluwających go członkiń kółka różańcowego… Po maturze (zdanej w sąsiednim, nieco większym mieście) prysnęłam do Torunia z chłopakiem z liceum. Za nic miałam ostrzeżenia rodziców, że „robię głupio i od tej pory jestem zdana na siebie, bo oni ręce umywają”.

Ojciec z bratem przestali do mnie dzwonić, tylko mama odpowiadała na moje SMS-y, lecz zdawkowo i jakby niechętnie. Nie zwracałam na to uwagi. Miałam przecież Piotra… Jednak jakiś czas później, gdy na świecie miał się pojawić drugi mężczyzna mojego życia, Adaś, Piotr uznał, że „nie jest gotowy na ojcostwo”, po czym zniknął, zostawiając mnie samą z nieopłaconym czynszem za wynajem mieszkania i rachunkami za gaz i światło.

W szpitalu, tuląc do siebie kwilące zawiniątko, zrozumiałam, że na świecie mam tylko ojca, matkę i brata. I jedynie oni, jeśli zechcą, mogą pomóc mi w biedzie. Mama odpisała krótko na mojego szpitalnego SMS-a: „Wracaj”.

Kiedy wysiadałam na stacji kolejowej, miałam wrażenie, że świat zaraz zawali mi się na głowę. Zobaczyłam ojca, brata i stojącą za nimi matkę. Tkwiłam na peronie z Adasiem w ramionach. Chwilę potem pociąg ruszył dalej, a ja nie mogłam ruszyć się z miejsca. 

Co powinnam zrobić? A raczej, na jakie wyzwiska powinnam się przygotować? Jak już wspomniałam, tu panowały zupełnie inne zasady niż w wielkim świecie. Przyjechałam świadoma, że całe miasteczko weźmie rodzinę na języki.

Zobacz także:

Pierwszy podszedł do mnie ojciec z wyjątkowo poważnym wyrazem twarzy. Adaś cicho zakwilił. Ojciec objął mnie ramieniem i pocałował w policzek.

Dobrze, że już jesteś z powrotem – powiedział to łagodnie, jakby się nawet ucieszył, że po długiej podróży znowu zawitam w domu.

Poczułam, jak moje serce zalewa fala ciepła. Poczucie bezpieczeństwa. Nogi mi zmiękły w kolanach z ulgi. Podtrzymały mnie silne ramiona brata. Nachylił się do mojego ucha i wyszeptał:

– Nikogo się nie bój. Zapowiedziałem, że jakby co, to nogi z dupy powyrywam.

Potem spojrzał na małego, który się do niego uśmiechnął.

– Wujkiem twoim jestem, więc spoko. Ciebie też nikt tu nie ruszy.

Na koniec uściskała mnie mama.

– Trochę schudłaś – dotknęła mojego policzka spracowaną dłonią.

– Już my ją odpasiemy, mamuśka – rzucił ojciec. – Wracajmy do domu.

Następne dni popłynęły wolno i monotonnie. Byłam pewna, że szeptano na mój temat, ale nie odczułam, żeby ktokolwiek miał zamiar wytykać mnie palcami. Stare przyjaciółki zleciały się po kilku dniach. Oglądały Adasia, bawiły się z nim.  Pewnej niedzieli po mszy zagadnął mnie proboszcz. Trzymałam Adasia na rękach, a mimo to poczułam stary przymus, by dłońmi wygładzić spódniczkę, dygnąć i przygotować się na łajanie. Mimo że byłam już dorosła, poczułam stary lęk. 

Proboszcz wiedział wszystko, widział wszystko – jako dzieci byliśmy przekonani, że to on jest Bogiem, i modliliśmy się do niego. Potem dowiedziałam się, że TYM Bogiem to on nie jest, jednak dla naszego miasteczka innego właściwie nie musiało być. Słowo proboszcza było święte. Nikt się nie sprzeciwiał, a jeśli próbował, to jak właściciel internetowej kawiarenki, szybko tracił jego poparcie. A bez poparcia proboszcza nie było tu życia.

Dlaczego mój dziadek tak go nie znosił?

Ile miał lat? Wbrew pozorom nie był taki stary, jeszcze przed sześćdziesiątką. Ale podobno jak tylko tu przyjechał niemal 40 lat temu jako świeżo upieczony ksiądz– wziął wszystkich „za mordę”, jak opowiadał mój nieżyjący już dziadek, ojciec mamy, który jako jeden z nielicznych czuł do niego awersję. Gdyby nie to, że dziadek był komendantem posterunku policji, pewnie kółko różańcowe – „centurioni cezara”, jak mawiał dziadunio – wygryzłoby go stąd.

– Mimo że staruchy mają trzy zęby na krzyż – dodawał ojciec taty. – Co jest dowodem na ich piekielne kontakty.

Kiedyś próbowałam go podpytać, dlaczego tak nie cierpi proboszcza. Uśmiechnął się tylko łagodnie, a potem powiedział: 

Obyś nigdy nie zrozumiała powodu, mój ty skarbeńku… 

Trzy lata później dziadek zmarł.  Proboszcz odmówił pochowania go na cmentarzu, twierdząc, że był ateistą. Rodzice nie dyskutowali – dziadek już wcześniej załatwił sobie pogrzeb kościelny w parafii w Więcborku, do której macki naszego proboszcza nie sięgały. Potem wiele razy słyszałam, że serce naszego proboszcza jest wielkie, skoro nie przenosi win człowieka na jego rodzinę. Parafianie kiwali głowami jak marionetki sterowane jedną ręką i zachwycali się dobrym charakterem swego pasterza.

Fakt, w naszej rodzinie dziadek był wyjątkiem. Reszta zawsze blisko trzymała się parafii. Ojciec nosił baldachim nad księdzem, gdy ten podczas procesji niósł monstrancję. Mama była przewodniczącą katolickiego koła gospodyń. Może dlatego tej właśnie niedzieli, gdy z bijącym sercem stałam przed proboszczem z nieślubnym dzieckiem na rękach, uśmiechnął się po ojcowsku i powiedział, że proponuje mi u siebie posadę gospodyni, bo poprzednia wyjechała układać sobie życie gdzie indziej.

Pensję da mi niewielką, sześćset złotych miesięcznie, ale za to będę mogła stołować się na plebanii, korzystając z posiłków, które przyrządzę proboszczowi.

Patrzyłam na duchownego, w jego jasne, lekko wodniste oczy i nagle zrozumiałam, że to tylko dzięki niemu mieszkańcy miasta mnie przyjęli, jakbym nie złamała jednej z poważniejszych zasad. Bo to przecież on rzucał z ambony lata temu kalumnie na córkę fryzjerki, która chodziła z grzesznym brzuchem, aż ta, nie wytrzymując presji, uciekła i słuch po niej zaginął. Najwyraźniej mój dziadek nie miał racji. Proboszcz jest reformowalny.

Praca nie była trudna. Gotowałam dobrze. Moje życie wróciło w stare koleiny. Czułam się bezpiecznie, nawet zaczęłam robić plany na przyszłość.
W całej tej euforii nie zauważyłam wystarczająco wcześnie, do czego prowadzą wieczorne pogawędki z proboszczem. Muśnięcia jego dłoni po moich ramionach, plecach. Uśmiechy i przekomarzania. Dziwne spojrzenia, którymi taksował moje ciało. A może widziałam, tylko do głowy mi nie przyszło, że to jest to, na co wygląda. To przecież mój proboszcz, który mnie chrzcił, dawał komunię, bierzmował…

Aż pewnego wieczoru po kolacji, gdy sprzątałam ze stołu, przytrzymał mnie za rękę i pokazał krzesło obok. Usiadłam.

– Widzisz, moje dziecko – powiedział, patrząc mi w oczy. – Przychodzi do mnie wiele kobiet. Niektóre w czasie spowiedzi wyrażają swoje oburzenie, że pozwalam, by grzesznica usługiwała księdzu. Mówię im, że nasza wiara nakazuje nam z miłosierdziem pochylić się nad potrzebującymi i wesprzeć ich naszym ramieniem. Jednakże ludzie są tylko ludźmi, słabymi, nieustannie walczącymi z wewnętrznymi demonami, z podszeptami złego. Zdradzę ci pewną tajemnicę, Iwonko – nachylił się bliżej, jednocześnie kładąc mi dłoń na kolanie; odruchowo zesztywniałam. 

– Nie tylko te kobiety walczą z demonami zawiści. Ty walczyłaś z demonami żądzy. I przegrałaś – przesunął dłoń wyżej. – To wymaga kary, moje dziecko. Odkupienia win. Ja ci mogę to ułatwić. Rozgrzeszyć.

Nachylił się jeszcze bliżej, jego ręka już zdecydowanie posunęła się wyżej.  Wreszcie osłupienie wypuściło mnie ze swych szponów. Szarpnęłam się i odskoczyłam, niemal wywracając się z krzesłem.

– Proszę ojca, co ojciec! Tak nie wolno!

– No, tylko się nie unoś… Tobie też nie było wolno. Pan dał nam wolną wolę i ja ci tego zabierać nie zamierzam. Możesz zgodzić się na moją propozycję. Tylko ja stoję między tobą a kobietami ze zdrowym kręgosłupem moralnym.

Przyjąłby mnie znów, ale na swoich warunkach

Inaczej mówiąc, groził, że albo będę z nim sypiać, albo napuści na mnie swoją sforę z kółka różańcowego.

Chyba ksiądz mnie pomylił – wybuchnęłam. – Z tymi kobietami, które raz w miesiącu taksówkarze przywożą nocą na plebanię. Jeśli ksiądz myśli, że będę milczeć…

Parzył na mnie z uśmiechem. Wiedział, że nic mu nie mogę zrobić.  Wybiegłam z plebanii, trzaskając za sobą drzwiami. Pół godziny później opowiedziałam wszystko matce. Przez dłuższą chwilę patrzyła na mnie rozszerzonymi oczami. Potem usłyszałam jej szept:

Przeżegnaj się, że nie kłamiesz.

Kiedy ojciec i brat dowiedzieli się o księżowskiej propozycji, ten ostatni podniósł się i chwycił za siekierę. Ale ojciec spojrzał na niego ponuro i Heniek wrócił do stołu.

– Dziadek miał rację – powiedział. – Jest jak jaśnie pan na włościach. I jak jaśnie pan wybiera sobie kobiety… A ty pozwoliłeś Iwonie tam pracować!

– Milcz – powiedział tata i potarł dłońmi twarz. – Nie wierzyłem. Ale nic nie możemy zrobić. Będzie moje słowo przeciwko jego. Jak myślicie, komu uwierzą? Ty, Iwona, już tam nie wrócisz. W domu chleba dla ciebie i małego nie zabraknie.

– On nie odpuści – odezwała się mama. 

– Musimy siedzieć cicho, a wtedy może wybaczy i nic nam nie zrobi.

Nie wybaczył

Od razu zaatakował, nie czekając, czy puszczę parę z ust czy nie. Nagle w sklepach obsługiwano mnie z niechęcią, kobiety szeptały za moimi plecami. Przyjaciółki przyleciały zdumione, twierdząc, że proboszcz mówi, że wyrzucił mnie z pracy, bo przyłapał mnie na oglądaniu pornografii w jego komputerze. Że próbował pomóc grzesznicy, ale jestem już zbyt zepsuta. No to opowiedziałam, co się naprawdę wydarzyło. Dwie uwierzyły, jedna stwierdziła, że obrzucam błotem świętego człowieka. Moja opowieść rozeszła się po miasteczku lotem błyskawicy.

Reakcje były różne. Kółko różańcowe odwracało się na mój widok tyłem, fryzjerka, ta, której córka uciekła z miasteczka, zaproponowała, że za miesiąc weźmie mnie na uczennicę. Na odchodne powiedziała:

– Dobrze robisz, że o wszystkim mówisz.

W odwecie za plotki dostałam zakaz wchodzenia do kościoła na msze, dopóki publicznie się nie pokajam i nie odwołam oszczerstw. Wtedy nasz święty pasterz przebaczy mi i znów przyjmie na posadę. Grzesznikowi należy dać drugą szansę. Innymi słowy, proboszcz zamierzał wywrzeć na mnie presję, żebym wróciła na postawionych przez niego warunkach. 

Ale generalnie, zostałam wyrzucona ze stada.

Matka płakała. Nie chciała wychodzić do sklepów. Heniek zaczął wracać do domu z potłuczonymi kostkami palców. Piekarz odmówił nam sprzedaży chleba, a jednak, codziennie o świcie ktoś zostawiał nam pod drzwiami kosz ze świeżym, pachnącym pieczywem…

A jednak nie wszyscy uwierzyli w oszczerstwa

Nadeszła niedziela. Rodzice w milczeniu poszli do kościoła beze mnie. Siedziałam i patrzyłam na synka, mój skarb. Przez chwilę czułam się właśnie tak, jak proboszcz chciał, żebym się czuła – zbrukana, grzeszna, wyrzucona poza nawias społeczeństwa. Dlaczego?  Bo kochałam i urodziłam owoc tej miłości? Bo nie zgodziłam się na świętokradczy związek z kimś, kto przysięgał, że kobiet nie tknie? I kto mydli oczy wiernym, czując się panem ich sumienia? 

I ten ktoś szantażuje mnie, zabierając prawo rozmowy z Bogiem w jego domu? Jakim prawem? I pomyślałam sobie – zdecydowanie nie jesteś pierwsza. Ale możesz być ostatnia. Wyszłam z domu. Kościół, jak każdej niedzieli, był pełen. 

Na kilka minut przed podniesieniem weszłam głównymi drzwiami i powoli poszłam środkiem w stronę ołtarza. Najpierw milkli śpiewający w tylnych rzędach, których właśnie minęłam. Potem w środkowych, a na koniec z pierwszych ławek. Stojący przy ołtarzu ksiądz przerwał liturgię. Jakaś starsza kobieta z bocznej nawy krzyknęła:

– Grzesznico, wynoś się z domu bożego!

Jej słowa rozpłynęły się w ciszy. Stałam na środku, sama jedna, ale nie miałam się czego wstydzić. Nawet dziecka, które trzymałam w objęciach. Patrzyłam proboszczowi prosto w oczy. Może nawet i wyzywająco. Potem podniosłam wzrok na ukrzyżowanego Chrystusa. W kościele cisza narastała, stawała się coraz bardziej ciężka. Nieoczekiwanie rozległo się szuranie gdzieś z środkowego rzędu. Usłyszałam za sobą kroki. Chwilę później obok mnie stanął ojciec. Znowu szuranie. Po mojej drugiej stronie pojawiła się mama. Sekundę potem brat. Staliśmy we czwórkę na środku kościoła, patrząc śmiało na księdza.

Wtedy stało się coś nieoczekiwanego. Ludzie pojedynczo zaczęli do nas dołączać. Fryzjerka. Żona piekarza. Córka sklepikarza. Nauczycielka. Potem inni – ich mężowie, bracia, przyjaciele… Wystraszony ksiądz zaczął bąkać słowa modlitwy. To musiała być najdłuższa msza jego życia. Nikt z nas, stojących pośrodku kościoła, nie ruszył się z miejsca do końca nabożeństwa.

Potem wyszliśmy przed kościół i jak zwykle zaczęliśmy się rozchodzić do domów, życząc sobie spokojnej, świątecznej niedzieli. A trzy miesiące później do parafii przyjechał nowy proboszcz. Ten stary odszedł na własną prośbę, podobno ze względu na bardzo zły stan zdrowia…