Odkąd moja firma przeniosła się na obrzeża, rzadko bywam w centrum Warszawy. Wczoraj jednak miałem do załatwienia sprawę w pobliżu Domów Towarowych Centrum, postanowiłem więc wstąpić do cukierni na Nowym Świecie. Poszedłem najkrótszą drogą, ulicą Chmielną. Idąc, zauważyłem, że wszystko pozmieniało się od „moich czasów”. Przechodząc przez jezdnię, spojrzałem w prawo. Zobaczyłem wielki sklep dziecięcy Smyk u zbiegu Kruczej i Alej Jerozolimskich. Poczułem ból w żołądku. Tymek i Agata nie są już dziećmi, mają 21 i 18 lat. Ale sam widok szyldu, pod który kiedyś wkraczałem po pracy, żeby zrobić im niespodziankę, kupując jakiś wymarzony drobiazg, sprawił, że omal nie usiadłem na chodniku. Aż się musiałem oprzeć o latarnię!
Przechodnie mijali mnie obojętnie, nikt nie zwracał uwagi na eleganckiego pięćdziesięciolatka w markowym palcie i drogich butach słaniającego się na środku deptaka.

– Dobrze się pan czuje? – nagle zmaterializowała się obok mnie malutka, wysuszona staruszka. No jasne. Już tylko starsze osoby reagują w takich sytuacjach.

– Dziękuję pani – wykrztusiłem przez ściśnięte gardło. – Już mi lepiej.

Nie odeszła. Nadal przypatrywała mi się spod zmarszczonych brwi.

– Pan płacze – stwierdziła. – Dlaczego taki wielki facet zalewa się łzami? Boli pana coś? Proszę uważać, po czterdziestce rośnie ryzyko zawałów i udarów!

No właśnie. Dlaczego płaczę? Przecież moje dzieci żyły i miały się dobrze, firma kwitła, a od niedawna spotykałem się z młodszą ode o pięć lat Justyną, która – miałem taką nadzieję – zapełni pustkę pozostawioną przez Elkę, z którą się niedawno rozwiodłem. Dlaczego więc płaczę?

Moja twarz była mokra od łez. Nie mogłem się opanować

Przez usta wykrzywione całkowicie niemęskim kwikiem nie chciały przejść żadne słowa. Wyprostowałem się jednak, górując nad kobieciną o dobre pół metra.

Zobacz także:

– Chyba nie trzeba wzywać pogotowia – skonstatowała, wciąż mierząc mnie krytycznym spojrzeniem. – Pijany też pan nie jesteś. A więc to smutek.

– Już mi lepiej – powtórzyłem, ale mokra od łez twarz przeczyła słowom.

– O, tam jest kawiarnia! – zmieniła temat staruszka. – Chodźmy. Postawi mi pan serniczek, taki krakowski, z lukrem i rodzynkami, a sam dojdzie do siebie. To nie przystoi, żeby mężczyzna w sile wieku i palcie z najlepszej wełny ryczał na ulicy jak dziecko!

Wahałem się tylko przez chwilę. W sumie, co tam! Raz, że kobiecina ma rację, a dwa – i tak szedłem na coś słodkiego.

– A zatem… – staromodnie zagaiła pańcia, kiedy już kelnerka przyniosła nam zamówienie – co cię dręczy, synku? Wygadaj się przed obcą emerytką. Ja przynajmniej nie powtórzę niczego wspólnym znajomym i nie skasuję za psychoterapię. A czasu mam dużo. Mąż Henryk od dawna w grobie, córka za granicą nie ma czasu napisać maila – przerwała, nadal taksując mnie wzrokiem.

– Trafiłam, prawda? Chodzi o dzieci?

Tak, trafiła, ale nie miałem ochoty opowiadać jej o najgorszej traumie mojego życia. Traumie? To nie trauma tylko kompletna demolka! Ruina! Moje życie i wszystko, w co wierzyłem, o co walczyłem, z powodu czego harowałem jak wół, trafił szlag. I jak niby miałbym jej o tym mówić nad kawałkiem serniczka?

– Nie jesteś rozmowny – stwierdziła, wkładając sobie do buzi spory kęs ciasta. Wiem, wiem. Faceci nie lubią mówić o uczuciach. Mój Henio, wypisz, wymaluj, też taki był. Możemy więc sobie wspólnie pomilczeć. Tylko proszę, kochaniutki, zanim zapadniesz się w siebie, poproś tę młodą kelnerkę, która i tak strzela do ciebie oczkami, o kieliszeczek nalewki migdałowej. Dobrze mi zrobi na cholesterol.

Zrobiłem, o co prosiła, a potem rzeczywiście zapatrzyłem się na ulicę przez wielkie przeszklone okno. Nagle strasznie zachciało mi się papierosa. Dziwne. Nie paliłem od 22 lat! I już od dawna mi tego nie brakowało. A kiedyś… byłem jak komin. Zresztą, znajomość z Elką zaczęła się właśnie od papierosa.

Zamówiłem sernik i amaretto, po czym rozpocząłem opowieść

To było jeszcze w pierwszej połowie lat 90. Byłem już wtedy po studiach, przymierzałem się do doktoratu. Ale czasy były ciężkie dla nauczycieli akademickich. Na szczęście miałem żyłkę do interesów. Więc wynająłem miejsce na Stadionie Dziesięciolecia. To był największy bazar, Jarmark Europa. W mojej alejce Czeczeni sprzedawali plastikowe kurtki, zachwalając je jako lotnicze ze skóry wielbłąda. Po prawej natomiast był wielki namiot pani Ewy, eleganckiej i energicznej babki handlującej tajlandzkim badziewiem. Jak się odnaleźć wśród takich rekinów biznesu?

Byłem przecież tylko ubogim doktorantem! Postawiłem więc na drobnicę, wychodząc z założenia, że nad zakupem podrabianej kurtki czy kompletem tiszertów każdy się zastanowi, przeliczy pieniądze, rozważy wszystkie za i przeciw. A po paczkę papierosów, tanich, bo bez akcyzy, sięgnie każdy. Sprzedawałem więc z powodzeniem fajki, aż Czeczeni patrzyli na mnie wilkiem. Co prawda, oni w ogóle byli zadziorni. Pod przykrywką tych swoich kurtek prowadzili jakieś nielegalne interesy, opłacali się policji (na czym i ja korzystałem), podejmowali wódką obwieszonych złotem, ubranych w dresy wielkoludów. Zdarzały im się też różne niewybredne zaczepki kierowane do przechodzących zabłoconą alejką kobiet. No i właśnie tamtego dnia zaczęli umizgi do ładnej, wysokiej blondynki o wielkich szarych oczach.

Obstąpili ją ze wszystkich stron, zachęcając do pomacania towaru (najprawdziwsza skóra, pani!). Jeden z nich chwycił ją za łokieć. Co sprawiło, że postanowiłem jej pomóc? Patriotyzm? Męska duma?  Teraz to nieistotne. Grunt, że śmiało wkroczyłem między nich i wyciągnąłem w jej stronę paczkę „marlboro” produkowanych pod Falenicą.

– Cześć Julka – rzuciłem, siląc się na spokój. – Zapalimy po jednym?

Na szczęście była inteligentna i – choć przecież mnie nie znała – zrozumiała, że przychodzę jej z pomocą. Sięgnęła po fajkę, dała sobie przypalić i… rozkasłała się jak ktoś, kto zapalił po raz pierwszy. Żeby pokryć ten blamaż, poczęstowałem po jednym Czeczenów (i tak wzięli po dwa) i zaprowadziłem ją do swojego stoiska (stolika turystycznego).

– I co? Zakochaliście się w sobie? Dzielny rycerz na białym rumaku i jego piękna księżniczka?

Łatwiej jest otworzyć się przed kimś zupełnie obcym

Starsza pani mnie zaskoczyła. Nie zdawałem sobie sprawy, że gadam na głos! Ale… Tak, miała rację. Jeszcze tej samej soboty umówiłem się z Elką (imię Julka na poczekaniu zmyśliłem) na dyskotekę w Hybrydach.

– Pochodziła ze starej inteligenckiej rodziny – ciągnąłem dalej, mrugając równocześnie do kelnerki, by przyniosła drugi kieliszeczek dla starszej pani. – Jej rodzice mieszkali w przedwojennej willi na Żoliborzu. I właśnie tam, w tych pokrytych patyną dziejów murach, wydarzył się nasz pierwszy raz. Już po wszystkim byłem trochę oszołomiony zapachem jej ciała, odrobinę rozczarowany, że nie była dziewicą i całkiem poważnie przestraszony, że zaliczymy wpadkę, bo w szale zmysłów oboje nie pomyśleliśmy nawet o zabezpieczeniu.

Mówiąc to, zdałem sobie sprawę, że moja szczerość może zgorszyć starszą panią. Ale ta, rozgrzana dwoma kieliszeczkami amaretto, zachichotała falsetem, a potem poklepała po złożonym na stoliku przedramieniu, zachęcając do dalszych wynurzeń.

No cóż. Wpadki nie było, a nawet rodzice Elki – początkowo nieprzychylni dla chłopskiego syna z awansu społecznego prowadzającego się z ich jedynaczką – zaczęli się do mnie przekonywać. I chyba pozytywnie usposobił ich do mnie nie tyle rozgrzebany doktorat, co niemiecka czekolada „z okienkiem”, soki w kartonie tej samej proweniencji oraz kupione od Czeczenów, pędzone pod Charkowem (o czym przyszły teść już nie wiedział) whisky.

Rok później się jej oświadczyłem – wyznałem rozglądającej się za kolejnym kieliszeczkiem staruszce. – Nie byłem już wtedy gołym i zakompleksionym adiunktem. Doktorat sobie odpuściłem, za to na pełny etat zająłem się robieniem interesów. Miałem już wtedy własny sklep na Powiślu, przymierzałem się do uruchomienia szwalni pod Łodzią, jeździłem po stolicy piętnastoletnim bo piętnastoletnim, ale za to czarnym bmw. Drogówka prawie salutowała, kiedy przemykałem obok ich patroli z mocno niedozwoloną prędkością!

– Tak, znam ja takich – lekceważąco machnęła kruchą rączką babinka. – Mniej więcej w tamtym czasie taki jeden wariat wjechał w małego fiata mojego Henryka. Mąż już nigdy nie odzyskał pełnej sprawności i musiał przejść na rentę.

Nigdy nie zniżyłem się do tego, by kontrolować Elkę

Zrobiło mi się głupio, poszukałem nawet w pamięci, czy nie rozjechałem aby kiedyś 126p, ale na szczęście nie. To nie ja byłem odpowiedzialny za cierpienia i rentę pana Henryka.

– Zamów trzecie amaretto i opowiadaj dalej, synku – z iście ułańskim animuszem zarządziła staruszka.

A więc dalej… 

Huczne wesele, podróż poślubna do Egiptu. Elka, nie chwaląc się, rozkwitła przy mnie. Już nie była słodkim niewiniątkiem w łóżku! Dokazywaliśmy razem, że ho, ho!

– Z przeproszeniem pani – zreflektowałem się za późno.

A mimo to ona nie zachodziła w ciążę. Po dwóch latach szanowny teść zaczął się coraz natarczywiej dopytywać o dziedzica rodu, teściowa milczała, ściągając pogardliwie usta. A my nic! Myślałem już nawet, żeby pójść z żoną do lekarza, chwycić byka za rogi, pytając, czy coś z nami nie w porządku…

I właśnie wtedy, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, Elżunia zaszła w ciążę! Co za radość! Zawsze byłem wobec niej szarmancki i opiekuńczy, ale kiedy zaczął zaokrąglać się jej brzuszek, skakałem wokół niej jak pajacyk na gumce. W środku nocy gnałem do delikatesów pod hotelem Marriot po smakołyki. Uparłem się, żeby siedziała w naszym pięknym domku na Mokotowie i się nie przemęczała.

– Pewnie pani powie, że każdy młody żonkoś jest taki – uprzedziłem pytanie emerytki moczącej w kieliszku ułożone w dzióbek usta – ale ja cieszyłem się jak głupi! To, że długo staraliśmy się o dziecko i że teść patrzył na mnie jak na wybrakowanego mężczyznę, bardzo mnie stresowało. Kiedy więc w końcu stanąłem na wysokości zadania, zachowywałem się jak rozśpiewany słowik.

Od razu pokochałem Tymka, kiedy tylko położna pokazała mi go w szpitalu położniczym – relacjonowałem staruszce, która kończyła właśnie jeść drugi kawałek sernika (żeby jej tylko nie zaszkodziło!). 

– Był cudowny! Pierwsze dziecko i od razu syn. Czego chcieć więcej?! To było pod koniec ubiegłego wieku. Chyba najszczęśliwszy czas całego mojego życia

Ja spędzałem w firmie po kilkanaście godzin każdego dnia, Elka z roku na rok  piękniała jako kobieta spełniona, wiedząca czego chce, świadoma swojej wartości. Jak ja ją wtedy kochałem! Uparłem się (choć nie musiałem jej jakoś szczególnie do tego przekonywać), żeby już nie wracała do pracy. Pieniędzy było dość, a ja potrzebowałem w domu kobiecego azylu. No i jeszcze więcej dzieci. A co?! Tymek zasługiwał na rodzeństwo!

Skakałem więc pod sam sufit, kiedy trzy lata później na świat przyszła Agatka. Miałem dwójkę najśliczniejszych maluchów na świecie!

– To dzięki nim miałem niesamowitą energię do pracy – perorowałem dalej.  – I w ogóle do życia. Kiedy wieczorem wracałem do domu, po całym dniu użerania się z pazernymi kontrahentami i przekupnymi urzędnikami, na widok dzieci i uśmiechu żony, całe moje zmęczenie natychmiast wyparowywało. Padałem szczęśliwy na podłogę i woziłem dzieci na swoim grzbiecie.

– Tatuś, tatuś kocham cię! – śmiał się do rozpuku Tymek, a maleńka Agatka ścigała nas, raczkując po dywanie.

– I co? Myślałeś, że już zawsze tak będzie? – nieco zaczepnym tonem wpadła mi w słowo kobiecina, a ja odkryłem, że na jej policzkach pojawiły się dwa karminowe rumieńce. – A teraz jesteś zdziwiony, że dzieci dorosły i jakoś nie kwapią się, żeby odpłacać ci uśmiechami za całe podarowane im w dzieciństwie ciepło?

Tylko gorzko się zaśmiałem na te słowa.

– Lepiej niech pani posłucha dalej.

Małżeństwa kolegów, po przeżyciu pierwszego okresu wzajemnego zauroczenia, prędzej czy później krzepły, chłodły, przestawały iskrzyć. A u nas, nawet po wspólnych 10 latach wciąż była wiosna. Tłumaczyłem sobie, że to dzięki temu, że oboje dawaliśmy sobie z Elą sporo samodzielności, dużo czasu tylko dla siebie. Ja spędzałem go we wciąż rozwijającej się firmie, to była moja pasja i źródło satysfakcji zaraz po dzieciach, a Ela… właściwie nie wiem. Nigdy nie zniżyłem się do tego, żeby ją kontrolować.

Dużo razem wyjeżdżaliśmy, chciałem dać im to, co najlepsze

A czas mijał. Tymek i Agata przemienili się w smukłych nastolatków. Oboje byli bardzo podobni do żony. Te same rysy twarzy, gesty, szare oczy. Wszyscy to podkreślali! Ja nie potrzebowałem doszukiwać się w nich podobieństwa do siebie, zwłaszcza że go nie było. Ale ze śmiechem doceniałem starania Eli, wciąż wynajdującej na siłę podobieństwa między nami. A to identyczny kształt nosów, to znów rzekomo podobny do mojego chód Agaty.

Dużo razem wyjeżdżaliśmy. Nie tylko na letnie i zimowe wakacje, ale też w weekendy. Ja, syn ubogich rolników z Podlasia, na każdym kroku kompensowałem im to, czego sam za młodu nie miałem. Odwiedzaliśmy więc londyńskie muzea, kościoły w Barcelonie, plaże francuskiej Riwiery. I wszędzie, gdzie się pojawialiśmy, z zadowoleniem obserwowałem, jakie wrażenie robi moja Ela na innych facetach. Jej szare oczy już nie były naiwne i marzycielskie, miała spojrzenie świadomej własnej urody, dojrzałej kobiety.

– Dobra synek, nie rozgaduj się aż tak bardzo! – wpadła mi w słowo wyraźnie już podchmielona staruszka. – Co? Zdradziła cię w końcu? Odeszła, zabierając ci dzieci?

Kolejny raz smętnie się uśmiechnąłem.

– Nie – odparłem. – Zrobiła mi coś dużo, dużo gorszego.

Wszystkie moje nieszczęścia zaczęły się od badania kontrolnego

A zaczęło się w zeszłym roku od normalnego u faceta po pięćdziesiątym roku życia badania prostaty. Czyli od USG zrobionego na zlecenie urologa. Niby standardowa procedura, tymczasem…

– Lekarz powiedział, że widzi, że jestem bezpłodny. A tak poza tym, to wszystko w porządku – oznajmiłem starszej pani.

Jak to bezpłodny?! Co za bzdura! Przecież mam dwójkę wspaniałych dzieci. Kiedy to powiedziałem, doktor popatrzył na mnie jak na wariata. Długo milczał, aż w końcu wydusił: 

– To niemożliwe! Przecież pan w ogóle nie ma wykształconych nasieniowodów! To taka wada genetyczna, z którą rodzą się niektórzy chłopcy.

– O ja pieprzę! – zakrzyknęła babinka tak, że klienci sąsiednich stolików zmierzyli nas wzrokiem.

Smętnie pokiwałem głową. Tak, to dobre słowo, by oddać to, co wtedy poczułem. Oczywiście nie uwierzyłem mu od razu. Zbadałem się w innym ośrodku, a potem jeszcze za granicą. Wszędzie lekarze byli zgodni – byłem bezpłodny od urodzenia. Jakim więc cudem mam dwójkę dzieci?!

– Być może powinienem był wtedy odpuścić – mówiłem dalej, zwieszając głowę. – Przełknąć upokorzenie, jakie zafundowała mi Ela. Bo zrozumiałem przecież, że ona… zwyczajnie mnie z kimś zdradziła!

Zawrzałem gniewem. I nie potrafiłem odpuścić…. 

Całe moje piękne życie okazało się tylko dekoracją, fasadą, jednym wielkim oszustwem! Kochałem kobietę, która mnie zdradzała. Nie wiem nawet, czy Tadek i Agata mieli tego samego ojca! A dzieci, powód do dumy każdego samca, okazały się obce. Nie moje.

Czułem się potwornie oszukany. Okrutnie ze mnie zakpiono. Wciąż jednak nie wyzbyłem się resztek wątpliwości. Żeby je rozwiać, w tę czy w inną stronę, zignorowałem zapewniającą o swojej niewinności żonę i zrobiłem dzieciom badania genetyczne. Rzecz jasna, nie mogło się to odbyć w tajemnicy, bez ich wiedzy. Tadek był już pełnoletni, musiał wyrazić zgodę. Agata też chciała wiedzieć, czemu właściwie pobieram jej z wnętrza policzka wymaz. Powiedziałem im więc…

Najpierw oniemieli z wrażenia, a potem… zawrzeli gniewem. W jednej chwili, słysząc, że kwestionuję to, że jesteśmy rodziną, uznali mnie za zdrajcę.

– Co było dalej?

– Dwa tygodnie później dostałem wynik badania DNA. Nie byłem ich biologicznym ojcem.

– Przestałeś je kochać?

– Nie, oczywiście, że nie! – zapewniłem. – Nie da się wyrzucić wspólnie spędzonych lat. Wspólnego życia. Ale… byłem wtedy tak mocno zraniony. Miałem takie poczucie krzywdy… Że zanim sobie to uświadomiłem, już ich straciłem. Oboje stanęli murem za swoją matką.

– I co teraz? – staruszka zadała najprostsze i zarazem najtrudniejsze pytanie na świecie.

– Nie mamy ze sobą kontaktu. Straciłem rodzinę, a wraz z nią całą chęć do życia.

Zapadła cisza. Siedząca ze mną przy stoliku kobieta wpatrywała się we mnie w milczeniu, ale życzliwym wzrokiem. A do mnie dotarło, że jestem starym głupcem. Elka, oczywiście, była dla mnie skreślona. Ale Tymek i Agata… Jakim prawem zrzuciłem na nich winę za to, co wydarzyło się pomiędzy mną a ich matką?

– Kochasz je? – spytała ponownie staruszka.

Przełknąłem ślinę. A potem stanowczo potwierdziłem.

– Więc na co czekasz? – uśmiechnęła się, wskazując mi swoją chudą dłonią leżący na blacie telefon.