Stałem przed lustrem, wygładzając klapy smokingu. Na własnym ślubie chciałem wyglądać jak najlepiej. Zadzwonił telefon. Ktoś odbierze, nie zamierzałem się rozpraszać.

– Mar-cel! – rozdarł się Antek. – Diana! Do ciebie! 

Strzepnąłem mikroskopijny pyłek z ramienia i ruszyłem do salonu. Antek zachowywał się infantylnie, wyraźnie nie dorósł do roli świadka, ale za późno już było, by wymienić go na kogoś poważniejszego.

– Spadaj – warknąłem, zasłaniając mikrofon dłonią. 

– Tak, perełko, co się stało?

– Przepraszam, Marceli, ale ja... nie mogę. Wiem, że wszystko jest już przygotowane, ale ja po prostu nie mogę! Tak mi przykro... – Dianie załamał się głos.

– Uspokój się, kochanie. I powiedz, o co chodzi? Buty są za ciasne, bukiet nie taki? Nieważne, co się stało, na wszystko znajdziemy radę...

Zobacz także:

– Na to nie znajdziemy! Nie mogę wyjść za ciebie za mąż!

– Ależ możesz. Normalne, że się denerwujesz. Ja też umieram ze strachu, to najważniejsza decyzja w naszym życiu, ale uwierz mi, o niczym tak bardzo nie marzę, jak o poślubieniu ciebie. Perełko... – szepnąłem i obróciłem się plecami do Antka, bo smarkacz bezwstydnie podsłuchiwał. – Kocham cię, jak nikogo na świecie, przecież wiesz...

– O, Boże!... – usłyszałem przeciągły, płaczliwy jęk. – Dobijasz mnie! Sprawiasz, że czuję się jeszcze bardziej podle. Łudziłam się, że przez telefon będzie mi łatwiej...

Zmartwiałem. To brzmiało zbyt poważnie.

– Nigdzie się nie ruszaj, zaraz u ciebie będę – rzuciłem do słuchawki.

– Nie! – krzyknęła z nutą paniki w głosie. – Zaczniesz mnie przekonywać, ulegnę... To byłby błąd. Już podjęłam decyzję. Nie wyjdę za ciebie.

– Spotkajmy się.

– Nie! I nie przychodź tutaj. Daj mi spokój. Zresztą i tak mnie nie będzie, zaraz wyjeżdżam. Żegnaj... – W telefonie coś zatrzeszczało, zastukało, zamarło.

– Halo, Diana, słyszysz mnie? Halo! Diana?! Nie wygłupiaj się!

– Nie drzyj się tak, to ja, Karola – usłyszałem głos niedoszłej szwagierki. Bądź mężczyzną i pogódź się z faktem, że moja siostrunia puściła cię w trąbę. Nawet staruszkom nic nie powiedziała. Bała się, że mogliby na nią wpłynąć. Żal mi ich, tak liczyli na wnuki. Kiedy się dowiedzą... Zresztą, Diany też mi szkoda. Gdybyś widział, jak to wszystko przeżywa. Słuchasz mnie w ogóle? Przestałem.

Dlaczego? Co takiego zrobiłem?

Życie mi się zawaliło, a ta żałowała huraganu, który obrócił je w perzynę. Miałem wrażenie, że zaraz ktoś wyskoczy zza węgła, krzycząc „Mamy cię!!!”. Nie doczekałem się. Słuchawka wypadła mi z ręki. Łapczywie pochwycił ją Antek. Po chwili dobiegły mnie jego podekscytowane okrzyki.

– Nici ze ślubu...? Ładujesz mnie!... Powaga? Opowiadaj... Ale jaja!...

Podszedłem do lustra i oparłem czoło o jego zimną powierzchnię. „Nie chce mnie, nie wyjdzie za mnie!” – huczało mi w głowie. „Dlaczego? Co takiego zrobiłem? Kochałem ją trzy lata. Za mocno, za słabo?”.

– Jak mogła rzucić mnie na trzy godziny przed ślubem? – zapytałam własnego odbicia.

– Chyba lepiej teraz niż na oczach wszystkich, co? Przed kumplami, szefem, rodzinką, gromadnie zebraną publiką, bo w tej dziurze ślub urasta do rangi wydarzenia sezonu. Dopiero by ci obciachu narobiła – zauważył wcale rozsądnie Antek, choć odniosłem wrażeniem, że się nabija.

– Nie moja wina, że wystawiła cię do wiatru. Że ni stąd, ni zowąd odkryła, że musi wyrwać się z naszego nudnego miasteczka. Ty stałeś jej na drodze. Więc cię ominęła...

Chwyciłem płaszcz i wybiegłem z domu. Siedziałem na ławce w naszym parku. Najpiękniej wyglądał wiosną, gdy ziemia pachniała obietnicą, a drzewa i krzewy pokrywały się szmaragdową zielenią. Teraz wyglądał nago i smętnie, odarty z resztek szeleszczącej jesiennej szaty. Nierychły w tym roku śnieg nie otulił go miłościwie białą kołderką zapomnienia, nie wygładził ostrych rysów ścieżek i gałęzi. W takim stanie idealnie pasował do mojego podłego nastroju. Mżyło. Ciemnostalowe niebo nie zostawiało złudzeń co do poprawy pogody. Mogło być tylko gorzej.

Usłyszałem dwa uderzenia zegara na ratuszowej wieży. Gdyby marzenia się spełniały, od godziny byłbym mężem Diany. Poczułem wilgoć na twarzy. Łzy? Ostatni raz płakałem, gdy nie dostałem się do szkolnej drużyny koszykówki. „Jesteś za niski i kiepsko skaczesz” – powiedział trener, świetny szkoleniowiec, kiepski pedagog. Dotknąłem policzka. A jednak łzy. Gorące. Deszcz był zimny i obojętny. Jak serce Diany...

Poszedłem na dworzec, licząc, że może ją spotkam i spytam dlaczego mnie zostawiła. W czym zawiniłem? Chciałem dać jej stabilizację i bezpieczeństwo. Czy nie tego oczekują kobiety? Byłem porządnym facetem – uczciwym i wypłacalnym. Znała moje wady i zalety, moje ograniczenia. Kiedyś chciałem zostać strażakiem, ale okazało się, że boję się wysokości. Wybrałem karierę agenta ubezpieczeniowego. Zarabiałem na ludzkich obawach. Może to jej przeszkadzało? Ale, na Boga, nie każdy nadaje się na supermana! Wydawało mi się, że wystarczy szczerze kochać, by sprawdziły się słowa „odtąd żyli długo i szczęśliwie. Myliłem się.

Poszedłem pod jej dom. Zapatrzyłem się w okno na pierwszym piętrze. Czekałem, a nuż ujrzę ją na tle niebieskiej firanki. Pomacha mi, zbiegnie na dół i wszystko się ułoży. Parę razy odniosłem wrażenie, że widzę cień w oknie, że zasłonka drgnęła, jakby ktoś się za nią chował. Ale Dianki nie zobaczyłem. Jeżeli w ogóle była w domu, nie chciała mnie widzieć ani ze mną rozmawiać. 

Wróciłem do siebie. Wyjąłem z barku butelkę i szklankę.

– Potrzebujesz pomocy w obaleniu tej flaszki? – spytał Antek. – Chętnie się podłączę. Atmosfera jak na pogrzebie. Starzy się martwią, kazali mi cię pilnować. Sami poszli na przyjęcie, nie dało rady go odwołać. Poza tym goście zjechali i trzeba towarzystwo nakarmić. Ze ślubu nici, ale wesele się odbędzie jak zaplanowano. Niezłe jaja, co?

Spojrzałem na niego ponuro i dolałem sobie kolejną porcję. 

– Daj spokój, bracie, nie ona jedna na świecie. Krzyż jej na drogę. Lepiej, że się takiej pozbyłeś. Na wieczorze panieńskim zgadała się z wynajętym didżejem i ten podobno otworzył jej oczy. „Świat na ciebie czeka, możliwości się otwierają, wystarczy się odważyć”. Koleś od płyt, uwierzysz? Ciekawe, ile lasek poderwał na ten kit. W każdym razie z twoją Dianą mu się udało...

Zamknąłem się w pokoju. Nic nie pomagało. Ból nie ustępował. Miałem ochotę wyć. Wolałbym umrzeć, żeby już nigdy nic nie czuć. Ani miłości, ani nienawiści, ani tego okropnego żalu. Mój świat zawalił się z powodu jakiegoś niewydarzonego didżeja. Gdyby teraz wpadł mi w ręce...

Ocknąłem się w szpitalu

Ale Diana... Czemu nam to zrobiła? Moja słodka, wesoła Diana, która lubiła lody pistacjowe, niebieski kolor i szczęśliwe zakończenia jak w bajkach. Myślałem, że ją znam. A ona rzuciła mnie na trzy godziny przed ślubem. Lekką ręką przekreśliła trzy wspólne lata. Bo co? Przestraszyła się bezpiecznej nudy, którą jej oferowałem? Albo miała mnie za palanta. Niespełniony koszykarz, strażak z lękiem wysokości. A ona marzyła o romantycznym bohaterze, nieprzewidywalnym kochanku... Uśmiechnąłem się z goryczą. W obecnym stanie ducha szaleństwo mogłem jej zafundować od ręki. Pomyślałem, że po prostu zniknę, wyjadę gdzieś daleko. Zadzwoniłem do Karoli.

– Żegnaj, szwagierko. I przekaż Dianie, że robię to dla niej, żeby ten... no wiesz, miała o czym opowiadać tym... swoim wnukom – wybełkotałem. Wstałem, nogi mi się uginały, doszedłem do schodów...

Ocknąłem się w szpitalu, sadząc po bieli wokół. Chyba że niebo pachnie strachem i chlorem. Bolało mnie wszystko, łącznie z oczami. Przy moim łożu boleści czuwała mama. 

– Synku... – szepnęła i rozpłakała się.

Gdy lekarze pozwolili na wizyty, Antek ulżył sobie już od progu:

– Spadłeś ze schodów, człowieku, mogłeś się wykończyć!

Karola też mi nie darowała.

– Daj spokój, to moja wina... – Diana wysunęła się zza pleców siostry.

A jednak przyszła, przejęła się.

– Zostawicie nas samych – poprosiłem.

Usiadła na brzeżku łóżka, nie patrząc mi w oczy. Niepewna i blada wydawała mi się piękniejsza niż kiedykolwiek, i odległa o całe lata świetlne.

– Dlaczego? – spytałem.

– To tylko moja wina – zapewniła gorliwie. – Pogubiłam się. Zgodziłam się na małżeństwo, bo wszyscy tego ode mnie oczekiwali. Rodzice, znajomi. Jesteś moim przyjacielem i idealnym kandydatem na męża. Ufam ci, ale nie ufam sobie. Nie wiem, czego chcę. Mam do końca życia stać za ladą w sklepie rodziców? Muszę się dowiedzieć, kim jestem, nim zostanę żoną i matką. Zrozum! Muszę wyjechać, by poznać samą siebie, przekonać się, na co mnie stać, nim zagrzebię się w tym miasteczku na dobre. Muszę spróbować, rozwinąć skrzydła...

To nie ona mówiła. Ktoś włożył jej te słowa w usta.

– Jaki on jest? – strzeliłem. Otarłem się o śmierć, widziałem jaśniej pewne sprawy.

Jednak nie spytałbym, gdybym wiedział, że tak rozświetli się na samą myśl o tamtym.

– Jest po prostu... inny. Fascynuje mnie. Znam go ledwie tydzień, ale zdaje się czytać w mojej duszy. Niczego nie obiecuje, a zarazem oferuje mi wszystko. Żałowałabym do końca życia, gdybym z nim nie wyjechała. Zrozum...

– Nie rozumiem. Idź już sobie. Chcę zostać sam.

Diana, którą znałem, przestała istnieć

Wyjechała. Ja też, okazało się, że odniesione rany po upadku były powierzchowne. Skoro mogło być wesele bez ślubu, mogłem się wybrać w podróż poślubną bez żony. Wolałem zniknąć ludziom z oczu. Idąc ulicą, czułem na sobie ciekawskie spojrzenia. Antek miał rację; w naszym miasteczku ślub urastał do rangi wydarzenia sezonu. O ucieczce panny młodej sprzed ołtarza będą gadać latami.

Z początku Wenecja – mekka zakochanych – rozczarowała mnie. Gdybym trzymał za rękę bliską mi osobę, pewnie nie zauważyłbym, że wodne uliczki to zwykłe ścieki, gondolierzy nie umieją śpiewać, a smog zabija to miasto. Jednak stojąc na Moście Westchnień i patrząc na Bazylikę Świętego Marka, odnalazłem spokój. Nie mogłem nie zauważyć piękna zaklętego w murach wokół. I w ludziach, którzy przyjeżdżali tutaj pełni wiary w miłość. Mnie się nie udało, ale im życzyłem jak najlepiej. Dianie też. Niech znajdzie to, czego szuka...

Wróciła bogatsza o siedem miesięcy doświadczeń. I wróciła za ladę w sklepie rodziców. Teraz ona stała się sensacją. Pod pozorem zakupów ludzie przychodzili, by się na nią pogapić. Z tego, co donosił Antek, wielki świat nie przyjął jej z otwartymi ramionami.

– Związała się z tym gostkiem, choć facet ma ponoć żonę i dwójkę dzieci. Jeździli po kraju, od imprezy do imprezy. On zabawiał gości, ona robiła za pomoc kuchenną albo kelnerkę, jak miała fart. W końcu zostawił ją bez grosza przy duszy. Więc wróciła.

Współczułem jej. Nikomu nie życzyłbym tak bolesnego zderzenia z rzeczywistością. Zwłaszcza kobiecie, którą kiedyś kochałem. I chyba nadal nie była mi obojętna. Pewnie dlatego tak długo unikałem spotkania i rozmowy. Ucieszyłem się, gdy sama postanowiła mnie odwiedzić.

– Zrozumiem, gdy każesz mi się wynosić. Pewnie mnie nienawidzisz. Byłam taka głupia i naiwna! Musiałam wyjechać, by zrozumieć, co straciłam. Wybaczysz mi kiedyś?

– Wybaczyłem ci w Wenecji.

– Słyszałam, że pojechałeś... – W jej oczach zabłysły łzy. – Jest tak piękna, jak mówią?

– Byłaby piękniejsza, gdybyś pojechała ze mną.

– Przepraszam.... – rozpłakała się. – Tak bardzo cię przepraszam!

To nie bohater przytulił ją i pocieszył. Nie tajemniczy, fascynujący nieznajomy poprosił, żebyśmy spróbowali jeszcze raz. Ale nudny agent ubezpieczeniowy, dla którego była całym światem.