Nikt mi nie wierzył, że zostałam popchnięta. Kobieta schodziła z wyższego piętra i, będąc obok mnie, po prostu mnie pchnęła! Nie wiem – specjalnie czy przypadkiem, ważne, że straciłam równowagę, nogi mi się podwinęły i zwaliłam się z pięciu stopni na podest. Ból w kostce i w głowie był straszny. 

– Mamo, w porządku?!

Jakie w porządku?! Nogę złamałam! Boli! Zróbcie coś! 

– Jacek, dzwoń na pogotowie! – głos mojej córki falował, raz głośniej, raz ciszej. – Uderzyła się w głowę, może mieć wstrząs.

– Nie straciła przytomności – głos zięcia również falował. 

Obraz jakoś dziwnie tracił na ostrości. Ujrzałam nachylająca się nade mną twarz mojego męża. Powiedział: „Nie bój się, wszystko będzie dobrze”, obok zobaczyłam twarz nieznanej mi kobiety (błyskawica myśli: to ona mnie pchnęła!), popatrzyli po sobie z uśmiechem i… zapadła ciemność. 

Przytomność odzyskałam kilka minut później, kiedy ktoś kopnął moją nogę i ból mnie otrzeźwił. 

Zobacz także:

– Jezu – wycharczałam – boli!

– Przepraszam – wymamrotał zięć. – Potknąłem się. Pogotowie już jedzie. Jak się mama czuje?

– A jak myślisz? Nogę złamałam!

– E, chyba nie – pokręcił głową. 

– Mnie to wygląda na zwichnięcie.

Jak zwykle nie miał racji.

Nigdy wcześniej niczego sobie nie złamałam i to było nowe, niechciane doświadczenie. Mam niski próg bólu, więc byłam nieszczęśliwa i marudna. I wszystkim dałam w kość, zwłaszcza córce. Kiedy wróciliśmy ze szpitala, pomyślałam, że prędzej czy później muszę to jej jakoś wynagrodzić. 

Wróciłam pamięcią do tamtej chwili. To była ruda kobieta!

Aga i Jacek posadzili mnie w fotelu. Wyciągnęłam przed siebie nogę w gipsie. Byłam nieco przymulona środkami przeciwbólowymi, ale musiałam rozwiązać dylemat, który męczył mnie od kilku godzin.

Kim była ta kobieta? – spytałam Agnieszki. 

– Jaka kobieta?

– Ta, która nachylała się nade mną chwilę po tym, jak zepchnęła mnie ze schodów?

Aga popatrzyła na męża, a ten tylko wzruszył ramionami. 

– No, ta ruda. Rzuca się w oczy. Jakieś czterdzieści lat, krótkie kręcone włosy. Pieprzyk pod okiem – chciałam powiedzieć, że jej twarz była obok twarzy Tomka, mojego męża, ale się powstrzymałam. Nie wyszłabym na wiarygodnego świadka, biorąc pod uwagę, że Tomek od pięciu lat nie żył

– Nikogo takiego nie było – powiedziała Agnieszka łagodnie. – I nikt cię nie zepchnął. Potknęłaś się, i tyle. 

– Bzdury. Ona schodziła ze schodów i popchnęła mnie. Wyraźnie to poczułam. 

Córka kucnęła obok fotela i wzięła mnie za rękę. 

– Mamuś, uderzyłaś się w głowę i pewnie coś ci się przywidziało – mówiła powoli, wyraźnie, jak do małego dziecka. – Na korytarzu byliśmy tylko my. Ty schodziłaś z piętra, ja i Jacek czekaliśmy na podeście. Potknęłaś się i spadłaś. To wszystko. Dobrze się czujesz? Nie masz mdłości, zawrotów głowy? Podwójnego widzenia?

– Nie – burknęłam. – Idźcie już. Muszę odpocząć.  

– Zostanę tu z tobą. Pomogę…

– Nie, dam sobie radę – powiedziałam. – Mam kule, tabletki przeciwbólowe. Zrób mi tylko herbatę w termosie i postaw przy łóżku. I nie kłóć się z matką. 

To było zdanie, które od zawsze kończyło nasze sprzeczki. Agnieszka westchnęła. 

– Będzie ciężko – uprzedziła. – Jakby co, dzwoń. Będę w kwadrans. Nawet w środku nocy. 

– Dobrze. Idźcie już. A kysz!

Chciałam zostać sama

Gdy w mieszkaniu zapadła cisza, zamknęłam oczy i wróciłam pamięcią do tamtych chwil. Wyraźnie widziałam rudą kobietę. Czułam, jak jej przejście wywołało mój upadek. Może to nie było dokładnie pchnięcie w plecy, ale coś jak podmuch przejeżdżającego w wielkim pędzie pociągu. A może… im dłużej o tym myślałam i im dokładniej chciałam sobie tamtą chwilę przypomnieć, tym bardziej mi się wymykała. Ale z pewnością Ruda nachylała się nade mną, uśmiechała. Jakby była z czegoś zadowolona. I spojrzała na Tomka, on na nią i…

Poderwałam się z mocno bijącym sercem. Nie wiedzieć kiedy zasnęłam na siedząco w fotelu. Tabletki przestawały działać, odzywał się ból. Żeby na starość sobie złamać nogę? To się nazywa pech. 

Dwa tygodnie później przyzwyczaiłam się już do swojego tymczasowego kalectwa. Całymi dniami siedziałam w domu. Do pracy jeszcze nie chodziłam, zakupy robiła mi córka i przynosiła wieczorem, jak tamtego dnia. 

– Dziękuję ci, córeczko, i przepraszam, że musisz jeszcze mnie obsługiwać, jakby mąż to było za mało. 

– Przestań, nie jest taki zły – odparła Aga. – A nie musiałabym tu codziennie latać, gdybyś ty miała męża. 

No i mamy odwieczny temat. Znaczy, że w oczach córki już jestem wystarczająco zdrowa, by mogła mnie znów męczyć i denerwować. Otóż Aga od trzech lat próbowała znaleźć mi nowego męża. Umawiała na randki z ojcami koleżanek, z przyjacielem szefa. Zapisała mnie nawet na jakiś portal randkowy. Twierdziła, że pięćdziesiąt pięć lat to dopiero początek życia i że bycie na starość samotnym to najgorszy los. Oczywiście w obu punktach miała rację, ale…

– Kochanie, jeśli kiedykolwiek w tym domu pojawi się mężczyzna – zażartowałam – to nie zagrzeje tu miejsca na długo. Wiesz przecież, jaki twój tata był zazdrosny. Wróci z zaświatów, by doprowadzić konkurenta do pomieszania zmysłów. 

Agnieszka roześmiała się, ale wcale nie tak swobodnie. Doskonale pamiętała te koszmarne sceny zazdrości o uśmiech taksówkarza czy kominiarza, jakie urządzał mi Tomek. Taka zazdrość może oprzeć się śmierci. 

Ale tak naprawdę chodziło o coś innego. Byłam mężatką przez prawie trzydzieści lat. I kiedy Tomek odszedł na zawał, to miałam wrażenie, że jakby zabrał mnie ze sobą. Nie wyobrażałam sobie w moim domu innego mężczyzny. Obcego dotyku. Obcego zapachu. Obcych przyzwyczajeń. To byłaby zdrada. No i pamiętałam, co mi Tomek wielokrotnie szeptał w czasie aktów miłosnych: „Jesteś moja na zawsze. Nie oddam cię nikomu.” Nie miałam wyjścia, jak pozostać wdową do końca życia. 

Córka wyszła, a ja około dwudziestej drugiej usiadłam przy stole i włączyłam komputer. Chciałam połączyć się z przyjaciółką, która razem z córką pojechała na wycieczkę do Grecji. To ja miałam z nią jechać, ale cóż, ktoś niewidzialny zepchnął mnie ze schodów…

Zadzwonił dzwonek do drzwi. O tej porze? Może staruszek mieszkający po drugiej stronie korytarza czegoś potrzebuje. Westchnęłam, wstałam, podparłam się kulą i pokuśtykałam do drzwi. Jak zawsze zanim otworzyłam, zajrzałam przez judasza. Nikogo za drzwiami nie zobaczyłam, natomiast przed drzwiami sąsiada ujrzałam trzech mężczyzn ubranych na czarno. Na głowie mieli kominiarki. Dwóch czekało, trzeci gmerał w zamku. 

Sięgnęłam do kieszeni i wyjęłam komórkę, cały czas patrząc na włamywaczy i zapamiętując wszelkie szczegóły. Wcisnęłam 112 i wycofałam się do sypialni, by mnie nie usłyszeli. Powiedziałam o włamaniu i że sąsiad z pewnością jest w domu, więc niech się pośpieszą, potem wróciłam do judasza i patrzyłam dalej. Włamywacze otworzyli drzwi i wślizgnęli się do środka. Oby nie zrobili panu Jaśkowiakowi krzywdy, pomyślałam. A tyle razy mu mówiłam, żeby nie rozpowiadał wszystkim, że ma w domu cenne obrazy i rodowe srebra!

Policja przyjechała po kilku minutach, widziałam przez wizjer, jak wpadają do mieszkania, słyszałam rumor, krzyki, a potem jeden z włamywaczy wybiegł, ale tu czekali już kolejni policjanci. Aresztowano wszystkich. Przyjechałam też karetka, zabrali sąsiada do szpitala. 

Kiedy się uspokoiło, jeden z policjantów w cywilu zadzwonił do moich drzwi. Otworzyłam. 

– To pani dzwoniła na 112? – spytał.

– Tak.

– Chciałbym… – nie dokończył, bo coś mu zadzwoniło. – Przepraszam – wyjął komórkę, spojrzał na wyświetlacz i twarz mu się zmieniła. Odwrócił się, i do kogoś zadzwonił: – Janek, chodź na górę, przesłuchaj panią, ja muszę jechać do domu. Tak, natychmiast. Mam pożar. 

I zbiegł po schodach.  Kilka minut później znów otwierałam drzwi. Nowy policjant spojrzał na mnie i oboje się uśmiechnęliśmy. Ja miałam nogę w gipsie, on rękę.

– Narty? – spytał.

– Nie. Jakaś baba popchnęła mnie na schodach – odparłam. Nie będę przecież mówiła przystojniakowi, że potykam się o własne nogi, prawda?

Uniósł brwi.

– Mnie też. Tyle że facet, nie baba. 

– Dał mu pan nauczkę?

– Niestety nie. Gdzieś zniknął. Ale pamiętam jego twarz. Nie ucieknie mi – i policjant zrobił groźną minę. – Jestem podinspektor Jan… – i powiedział swoje nazwisko. Dość niespotykane, brzmiące z niemiecka, ale odniosłam wrażenie, że gdzieś już je chyba słyszałam. – Mogę wejść? Mam kilka pytań.
Wpuściłam go do mieszkania. Gdy wszedł, od razu zrobiło się jakoś… bo ja wiem? Przytulniej. Może dlatego, że był wysoki i postawny i zabierał dużo przestrzeni. Lubię wysokich mężczyzn, choć sama do dużych kobiet nie należę. 

Pokuśtykałam do kuchni, miałam ochotę na coś do picia. Spytałam, czy może on też ma ochotę. Miał. Zrobiłam herbatę i opisałam dokładnie, co się działo na korytarzu. 

– Dobrze, że pani zauważyła włamanie – powiedział na koniec. – Znamy tę szajkę. Nie są łagodni dla swoich ofiar. Już zdążyli poturbować pani sąsiada. Lekarz powiedział, że staruszek był w szoku. Mógł nie przeżyć. A oprócz pani na piętrze nie ma innych sąsiadów

Nagle uderzyła mnie zadziwiająca sytuacja stworzona z dziwnych zbiegów okoliczności. 

– Nie byłoby mnie tutaj, gdybym nie złamała nogi – powiedziałam. 

– Obijałabym się teraz z przyjaciółką na wycieczce w Grecji. 

– To jak ja – Jan pokiwał głową. 

–  Miałem jechać w góry z kumplami, ale złamałem rękę. Pani też lubi góry? – wstał i podszedł do ściany, na której wisiały oprawione w ramki zdjęcia. Dotknął jednego. – Zaraz… – mruknął. Zdjął zdjęcie i położył na stole przede mną. – Kim jest ten facet? – pokazał palcem. 

Nachyliłam się. To było z wycieczki do Morskiego Oka sprzed ośmiu lat. 

– Mój mąż – powiedziałam.

– To on mnie pchnął. Teraz rozumiem, dlaczego to ja musiałem panią przesłuchać. Żeby go dorwać. 

– Obawiam się, że to pomyłka. Mąż nie żyje od pięciu lat – wyjaśniłam. 

– Przysiągłbym, że to on… – mruknął pod nosem. 

– Był pan wtedy sam?

– Z synem. 

– Co on mówi?

Wyraźnie się zmieszał. 

– Że nikogo obok mnie nie było, kiedy się potknąłem i spadłem ze schodów. Ale ja pamiętam… – potarł dłonią czoło. Pokręcił głową. 

Widziałam faceta pierwszy raz, ale czułam, że go znam

Zadzwoniła jego komórka, przeprosił i odebrał. 

– Jak tam w domu? – spytał. Domyśliłam się, że dzwonił ten jego kolega. Komórka była dość głośna, bo usłyszałam odpowiedź.

– Nie było, żadnego pożaru. Jolka przysięga, że to nie ona wysłała esemesa. Fakt, w jej telefonie nie ma śladu. Ale wezmę bilingi. Ktoś mnie robi w…

– Dobra, pogadamy jutro – Jan rzucił mi wymowne spojrzenie. 

Rozłączył się i zapadła cisza. Patrzyliśmy na siebie, czując, jak coś się między nami dzieje. Widziałam faceta pierwszy raz, a miałam wrażenie, jakbym znała go całe życie. Siedział przy moim stole, i to było jego miejsce. Nic o nim nie wiedziałam, ale miałam pewność, że do mnie pasuje. Bardziej niż mój pierwszy mąż. Wiedziałam, że zaraz wstanie i się pożegna, wróci do swojego domu, syna, żony…

– Więc jest pani wdową? – Jan przerwał ciszę. – A… ma pani teraz kogoś? To znaczy… – zmieszał się. Jego oczy uciekły gdzieś w kąt, a potem, jakby wziął się na odwagę, spojrzał mi wyzywająco w oczy. To było urocze.

– Nie – odparłam, czując przyspieszony puls. – Na razie jeszcze nie. 

– Aha – skinął głową. 

Znów cisza. Niemal słyszałam, jak w jego mózgu neurony tworzą i odrzucają kolejne słowa i zdania, które by chciał wypowiedzieć, ale uznawał, że są niewłaściwe. 

– A pan? – spytałam. – Żona?

– Nie żyje od trzech lat.

I wtedy sobie przypomniałam, skąd znam jego nazwisko. Nie słyszałam go, ale widziałam napisane. Na nagrobku obok grobu mojego męża. Zawsze miałam doskonałą pamięć wzrokową. 

– Alina – powiedziałam. I pchnięta impulsem dodałam: – Pana żona była może rudowłosa?

– Skąd pani wie? – zdziwił się. 

Nie odpowiedziałam. W mojej głowie szalała burza. Wszystkie elementy układanki powoli wpadały na swoje miejsce. Obraz, który się z nich wyłonił był w wysokim stopniu niepokojący. Ktoś zaplanował nasze spotkanie. I to ktoś, kto z wyprzedzeniem wiedział, co się stanie. Że na przykład będzie napad na mojego sąsiada. Wtedy ja muszę być w domu (noga w gipsie), a Janek w pracy (ręka w gipsie). No i trzeba usunąć jego kolegę, stąd esemes o pożarze. Podobieństwo naszych wypadków sprawiło, że zaczęliśmy rozmawiać. Dostrzegliśmy wzór. I pewnie to też było zaplanowane. Jak znak z zaświatów, mówiący: „jesteście dla siebie stworzeni i macie nasze błogosławieństwo”

Gdy podzieliłam się z Janem moimi wnioskami, przez chwilę myślał, a potem spojrzał na mnie i z łobuzerskim uśmiechem powiedział:

– A kimże my jesteśmy, by sprzeciwiać się woli tych, co wiedzą lepiej? To co, przyjadę jutro i ugotujemy sobie razem kolację?