Uzbrojona w kilka urzędowych papierów stanęłam pod wielkim, szarym gmaszyskiem. Z granatowego nieba sączyła się przenikliwa mżawka. „Czy na pewno chcę to zrobić?” – zadałam sobie pytanie w myślach.
 Nie miałam przekonania. Wszystko, co miałam, to poszlaki i kobieca intuicja, która – wbrew wszelkiej logice i rozsądkowi – podpowiadała, że mam rację. Wątpliwości jednak pozostały…

Straszny sen

Zaczęło się jeszcze w grudniu, w pociągu do Wrocławia, który, ku memu zaskoczeniu, był prawie pusty. Ucieszyłam się, bo tuż przed świętami spodziewałam się, że wszystkie miejsca będą zajęte. Z lubością więc wyciągnęłam się w fotelu przy oknie, poprosiłam swoją asystentkę, by usiadła w drugim rzędzie, a sama cieszyłam się chwilą samotności.

Pracuję w firmie consultingowej, która przywiązuje wielką wagę do dbałości o swój wizerunek. Właśnie dlatego przed świętami musiałam objechać wszystkich ważniejszych klientów w Polsce, osobiście wręczając każdemu z nich prezent. Szczerze nienawidziłam tej roboty. Sztuczne uśmiechy, sztuczna serdeczność…

Nad drzwiami wagonu wyświetlił się napis: 160 km/h, krajobraz za oknem rozmył w szarą smugę. Zasnęłam. I niemal od razu powrócił TEN sen. Czarna i duszna czeluść podziemnego tunelu, której niezmąconą od lat ciszę rozrywa stukot kół parowozu. Wściekle żółte światło reflektora bijące po oczach. Czarne, masywne, otoczone mgłą gorącej pary cielsko pędzące wprost na nas. Biegnę, ciągnąc za sobą przerażoną dziewczynkę. Mała, wilgotna łapka powoli wysuwa mi się z dłoni. Nie da się uskoczyć w bok – tuż przy torach piętrzą się ściany. Można uciekać tylko do wylotu tunelu. Ale czy zdążę?

Drobne, wczepione w moją rękę paluszki wysmykują się, dziecko upada. Coś krzyczy, woła mnie, płacze. Wiem jednak, że jeśli się zatrzymam, zginiemy obie. A tak… mam jakąś szansę. Nieprzytomna ze strachu, ogłupiona absurdalnością tej sytuacji (przecież na tym starym torze w ogóle nie powinno być żadnego pociągu!), biegnę dalej. Krzyk małej niknie w przeraźliwym gwiździe.

Wzbudzał zaufanie, słowa same wypłynęły mi z ust

Obudziłam się zdyszana i oszalała ze strachu. Rozejrzałam się po niemal pustym wagonie, zawiesiłam wzrok na monotonnym krajobrazie za oknem i spróbowałam się uspokoić. Nie bardzo mi to wychodziło.

– Dlaczego ten sen powrócił? – szepnęłam. – Przecież nie prześladował mnie od… – zaczęłam liczyć w pamięci – …od 16 lat!

Zobacz także:

Kilka lat seansów u psychologów, łykania tabletek nasennych, rozlicznych badań i wywiadów lekarskich sprawiło że upiorna lokomotywa przestała nawiedzać mnie w snach. Czemu powróciła akurat teraz. Tunel, parowóz, ślepy tor. To nie był jakiś tam zrodzony koszmar w uśpionym mózgu. Wszystko wydarzyło się naprawdę, kiedy miałam 9 lat. Przynajmniej tak mi się wtedy zdawało. Biegli psychiatrzy i psycholodzy orzekli później, że mój umysł wszystko to sobie wyobraził, aby ratować się przed prawdziwym wspomnieniem czegoś, co doprowadziło do zniknięcia mojej młodszej siostry, Lenki. W końcu im uwierzyłam, ale…

Pociąg zaczął zwalniać, a nade mną pojawiła się twarz asystentki.

– Dojeżdżamy do Wrocławia! – zaszczebiotała; a potem zmarszczyła się, patrząc na mnie badawczo: – Karolina, czy dobrze się czujesz? Marnie wyglądasz.

Przed dworcem złapałyśmy taksówkę i szybko dotarłyśmy do hotelu. Tam wzięłam prysznic, potem starannie się umalowałam. Gruba warstwa podkładu nie zdołała jednak ukryć napięcia na mojej twarzy.

– Proszę wybaczyć nietakt – zagaił kilka godzin później pewien siwiejący już dyrektor firmy, z której kierowniczym zespołem jadłyśmy obiad – ale sprawia pani wrażenie zmartwionej. Czy coś panią gryzie?

Spojrzałam na niego z niepokojem. Miałam nadzieję, że lepiej się maskuję! Widok jowialnej twarzy i życzliwego spojrzenia starszego pana jednak mnie uspokoił. Wyglądał na autentycznie zatroskanego.

– Zły sen – machnęłam bagatelizująco ręką.

– Sny bywają odzwierciedleniem bieżących wydarzeń – odparł z pełną powagą.

– W moim wypadku raczej minionych.

– O, czy naprawdę? – zainteresował się jeszcze bardziej. – Prześladuje panią jakaś historia z przeszłości?

Było w nim coś takiego – empatia i jakieś ojcowskie ciepło – że ani się spostrzegłam, jak wszystko mu opowiedziałam.

O tym, jak przed laty mieszkałam z rodzicami i siostrą w niedużej miejscowości w pobliżu Książa. I jak wyciągałam pięcioletnią Lenkę na wyprawy w głąb lasu porastającego okoliczne wzgórza. Mała trochę się bała, ale ufała starszej o 4 lata siostrze. Byłam dla niej autorytetem i wyrocznią.

Wszyscy nas szukali

Tamtego dnia zapuściłyśmy się dalej niż zwykle. Przemknęłyśmy obok starego, poniemieckiego bunkra aż do linii kolejowej porośniętej paprociami i krzakami jeżyn. W czasie wojny hitlerowskie pociągi podobno woziły tędy na roboty w podziemiach więźniów z obozu koncentracyjnego. Postanowiłyśmy sprawdzić, dokąd te tory prowadzą. Ręka w rękę ruszyłyśmy starym nasypem, omijając krzaki i zwalone pnie drzew. Mniej więcej po godzinie dotarłyśmy do stromego wzgórza. Szyny znikały w jego zboczu.

– Pewnie był tutaj tunel prowadzący do podziemi – wytłumaczyłam siostrze. – Esesmani musieli wysadzić jego wylot w powietrze, dlatego nic już nie widać.

Pokręciłyśmy się po okolicy, poskubałyśmy jeżyn i zebrałyśmy trochę grzybów. Szybko mnie to znudziło. Miałam już zarządzić powrót do domu, gdy siostra nagle krzyknęła:

– Tu jest jakaś dziura! To chyba przejście!

Podbiegłam do niej zaintrygowana. Lena, ubrana w nowe, żółte trampki i nieco już sfatygowaną zieloną sukienkę stała przy gęstym kłębowisku paproci.

– Gdzie to przejście? – spytałam.

Pokazała paluszkiem na chaszcze, w których dopiero po baczniejszym przyjrzeniu się dostrzegłam coś, co przypominało lisią norę.

– Wieje stąd ciepły wiaterek – powiedziała.
 
Ostrożnie się nachyliłam. Rzeczywiście poczułam na twarzy zatęchłą, piwniczną woń. Przemagając lęk przed nieznanym (a przede wszystkim przed pająkami, szczypawkami i grudkami ziemi wpadającymi za kołnierz), wsunęłam w otwór głowę. Ku swojemu bezbrzeżnemu zdumieniu odkryłam, że gdzieś w dali, w ciemnym wnętrzu, migocze słabiutki poblask światła. Poświata była jednak na tyle silna, że w jej blasku zauważyłam… tory. A więc to prawda! Odkryłyśmy wejście do zasypanego tunelu! Nie zastanawiając się, skąd w odciętych od świata od pół wieku podziemiach wzięło się światło, zarządziłam:

– Wchodzimy do środka!

Lenka nie była tym zachwycona, ale poszła za starszą siostrą. I tylko mocno uchwyciła moją dłoń. Przez kilka minut jak zahipnotyzowana prowadziłam ją w stronę bladego i odległego światełka. A potem… tunel nagle zadrżał, powietrze przeciął gwizd i naprzeciw nam wyjechał ten straszny parowóz.

Nigdy sobie nie wybaczyłam, że zostawiłam ją wtedy samą. Nawet jeśli faktycznie wszystko sobie wyobraziłam. Znaleziono mnie w nocy błąkającą się z obłędem w oczach po lesie. Szukała nas policja, straż pożarna i ochotnicy. Wielu ludzi. Nikomu nie udało się jednak znaleźć wejścia do podziemnego tunelu…

– Uznano, że moja siostra wpadła do jakiejś dziury, których w tym lesie pełno, a ja resztę sobie wyobraziłam – powiedziałam dyrektorowi na zakończenie swojej opowieści. – Albo że ktoś ją uprowadził, a ja na pewien czas straciłam poczytalność umysłu.

– Nie sądzę, żeby tak było – odparł w zamyśleniu, skubiąc krzaczastego wąsa. – Myślę, że… – zawahał się, zerkając na mnie takim wzrokiem, jakby się zastanawiał, czy aby się przede mną nie wygłupi. – Myślę, pani Karolino, że natknęłyście się na duchy.

– Na duchy? – zdziwiłam się.

Tyle wysiłku włożyłam w to, by w końcu uwierzyć, że cała moja przygoda była jedynie przywidzeniem, a tu jakiś nobliwie wyglądający pan właśnie tę wiarę burzy!

– Interesuję się wojenną historią tych ziem – powiedział takim tonem, jakby się tłumaczył. – I… – na moment się zaciął. – Czy wie pani, że Niemcy naprawdę zbudowali tam tunel prowadzący w głąb ziemi? I naprawdę zasypali go, kiedy zbliżała się Armia Czerwona. Wysadzili w powietrze wejście, grzebiąc pod tonami skał nie tylko ukryty tam pociąg, ale i kilkuset więźniów z obozu Gross-Rosen. Więźniowie zginęli wraz z pilnującymi ich ukraińskimi i łotewskimi strażnikami. Ich dusze nigdy nie zaznały spokoju…

To ty, Lenko?

Nazajutrz dałam wolne zszokowanej moja opowieścią asystentce, a sama wypożyczyłam samochód i ruszyłam w stronę Książa. Wzmianka starszego pana o duchach uwięzionych w podziemiach nie dawała mi spokoju. Chciałam jeszcze raz rzucić okiem na to miejsce.

Jadąc, rozmyślałam o Lenie. Nie mogłam przypomnieć sobie jej twarzy. Po wypadku rodzice wyrzucili wszystkie zdjęcia mojej młodszej siostry i wyprowadzili się do Warszawy. Właściwie zapamiętałam tylko jej szpanerskie żółte trampki…

Po przyjeździe pod Książa szybko się przekonałam, że nie będzie łatwo trafić w tamto miejsce. Krajobraz się zmienił, drzewa urosły, szyny dawno zabrano na złom. Po biegnących tu kiedyś torach pozostał jedynie długi ślad nasypu. Dopiero o zmroku dotarłam pod wzgórze. Bez przekonania zaczęłam szukać prowadzącej do jego wnętrza jamy. Po zniknięciu Lenki tylu ludzi próbowało je znaleźć! Policjanci, speleolodzy, strażacy, poszukiwacze skarbów. Nikomu się nie udało. Niby dlaczego ja miałabym je odnaleźć? I to po tylu latach!

Zamurowało mnie więc, kiedy niemal od razu na nie natrafiłam. Wyglądało jak wtedy – wąskie, mroczne, tchnące oddechem zgnilizny. Przemagając wstręt, wsunęłam w nie głowę, a potem ramiona. Tym razem nie zauważyłam jednak żadnej poświaty. Wsunęłam się w kompletną ciemność.

– To bez sensu! – warknęłam i już miałam się wycofać, gdy gdzieś z oddali usłyszałam… Właśnie, co to było? Płacz? Jęk? Wołanie?

– Kto tam? Halo! Jest tam kto? – zawołałam przez ściśnięte gardło.

Odpowiedział mi odległy okrzyk, od którego ścierpła mi skóra. Brzmiał dokładnie jak  wołanie kilkuletniego dziecka!
 Wczołgałam się do środka. Nie widziałam już nic. Czując pod stopami podkłady kolejowe, ruszyłam przed siebie.

– Kto tam? – powtórzyłam.

I wtedy usłyszałam wyraźne słowa:

– Zabierz mnie stąd!

Ze ściśniętym sercem zrobiłam kilkadziesiąt kroków, aż nagle moje wyciągnięte ręce natrafiły na coś miękkiego i ciepłego.

– To ty, Lenko? – spytałam, zastanawiając się, czy znów nie tracę zmysłów.

W odpowiedzi poczułam, jak przytula się do mnie drobne ciałko. I wtedy tunel zadrżał, a z oddali dobiegł przeciągły gwizd. Porwałam ją na ręce i rzuciłam się w stronę wyjścia. Nie pamiętam, co było dalej. Przytomność odzyskałam dopiero w szpitalu. Okazało się, że kiedy nie wróciłam do wieczora, a do tego nie odbierałam telefonu, moja asystentka wszczęła alarm. Znaleziono mnie w środku nocy błąkającą się po lesie. Nie byłam sama. Towarzyszyła mi nieznana dziewczynka, którą odwieziono do szpitala dziecięcego.

Odwiedziłam ją kilka dni później. Wypisano ją już z oddziału i umieszczono w domu dziecka. Siedziała w łóżku z kolanami podciągniętymi pod brodę. Patrzyła w ścianę. Ubrana w piżamkę w misie, z krótko przyciętymi włosami, nawet nie podniosła wzroku, kiedy weszłam. Posiedziałam więc przy niej chwilę, próbując zagadywać. A potem, zniechęcona, wyszłam. Kiedy zamykałam drzwi, wydało mi się, że usłyszałam szept:

– Czemu tak długo?

Doskoczyłam do dziewczynki, jednak ona znów nieruchomo patrzyła w ścianę.

– Niemożliwe, żeby to była pani zaginiona przed laty siostra! – za-
śmiał się nazajutrz policjant prowadzący śledztwo. – Przecież ta mała ma około pięciu lat, a od zaginięcia Leny minęły prawie 23! Proszę się więc tym nie zadręczać. Wkrótce znajdziemy jej rodziców i wyjaśnimy sprawę. Jednak nie wyjaśnili.

A może to świat oszalał?

Minęły święta, nadeszły ferie, a dziewczynka wciąż siedziała w sierocińcu. Ta świadomość z dnia na dzień ciążyła mi coraz bardziej. W końcu zadzwoniłam do dyrektorki placówki.

– Może przypomina pani sobie, jak mała była ubrana tego dnia, kiedy ją do was przywieziono? – spytałam.

– Oczywiście – odparła kobieta. – Bardzo się zdziwiłam, że teraz, w środku zimy, dziecko miało na sobie jedynie letnią sukienkę i trampki. Takie śmieszne, jaskrawożółte.

Jeszcze tego samego dnia napisałam do sądu list z prośbą o pozwolenie mi na sprawowanie opieki nad dziewczynką do czasu znalezienia (lub nie) jej prawowitych opiekunów. Wymiana urzędowych pism, ocena przez biegłego pedagoga oraz rozmowa z kuratorką zajęły kolejne tygodnie…

Stałam więc w mżawce pod szarym gmaszyskiem sierocińca pełna niepewności i obaw. Czy zwariowałam? A może to świat oszalał? Czy naprawdę uratowałam z podziemi swoją siostrę? Czy to naprawdę Lenka?

W końcu ruszyłam do środka. Pani dyrektor krótko mnie powitała i zaprowadziła do pokoju dziewczynki. Podobno jej stan nie uległ znaczącej poprawie. A jednak kiedy weszłam, mała zerwała się z łóżka i mocno do mnie przytuliła.

– Lena, zabieram cię do domu – wyszeptałam, a ona przylgnęła jeszcze bardziej.